Codzienność
Niech idą do Galilei, tam mnie zobaczą. Mt 28, 8 – 15
Co mam w sercu, kiedy szukam Jezusa? Bo z jednej strony bardzo chcę, bardzo – by On naprawdę przejął stery całego mego życia. Bym przestał skupiać się na tym, co mnie boli, czego nie mam i mi brakuje i zaczął żyć tym wszystkim co mam, a tak naprawdę, co od Niego otrzymałem. Bardzo bym tego chciał, ale odkrywam w sobie te wszystkie postacie bardzo zdziwione zmartwychwstaniem i szukające wyjścia z sytuacji.
Bo do tego momentu wszystko szło zgodnie z planem, wszystko już było poukładane i można było spokojnie wrócić do świętowania. A tu przychodzą i mówią, że ciała nie ma w grobie. Żołnierze opowiadają o jakimś trzęsieniu ziemi, odsuniętym kamieniu, o przerażeniu. Przecież to się w głowie nie mieści. A wszystko było tak poukładane…
W moim życiu nieraz posuwałem się do wewnętrznego targu i próby uspokajania swego sumienia. Że trzeba być jak inni, że nie można wychodzić poza przeciętną, że nie można niszczyć swoich przyzwyczajeń i schematów, bo tak wygodnie, bo wszystko się przez to dobrze układa i „święty spokój”. Zbyt często szukam, by ktoś lub coś „wybawiło mnie z kłopotu”, bo nie upilnowałem i coś poszło nie tak.
Tymczasem Żyjący wychodzi mi naprzeciw, jak owym kobietom. Robi to zawsze, choć ja czasem wolę Go ominąć i żyć dalej, jak gdyby nigdy nic. On mówi: „Ciesz się” (Witaj), ale mi nie zawsze jest do radości. I to Jego zaproszenie, bym poszedł do Galilei, czyli do mojej codzienności, gdzie mogę Go znaleźć. Tak bardzo bym chciał, a zbyt często na tym „bym chciał” się kończy. Bo boję się codzienności, która potrafi czasem dowalić niemiłosiernie. A Jego nie zawsze tam znajduję. Może za słabo szukam? A może w tej mojej codzienności za mało jest… codzienności, a za dużo szukania cudowności, za dużo perfekcji, niemożliwych do spełnienia ideałów i wynikających stąd wiecznych pretensji, że ciągle coś nie tak, nie pasuje lub się nie nadaje. Albo że ludzie wokół mnie tacy „niedopasowani” do mnie, do moich oczekiwań czy moich standardów.
Panie Jezu, tylko Ty możesz mnie z tego uwolnić. Ale ja nawet na to nie zawsze chcę Ci pozwolić i próbuję po swojemu. I tak w kółko. Ostatecznie ster mojego życia ciągle znajduje się w moich rękach, jak pierścień, który dziwnym trafem nie mógł opuścić kieszeni i ręki Bilba (Władca Pierścieni). Panie, nie wiem, jak to zrobisz, ale… chcę, by cała moja codzienność znalazła się w Twoich rękach. Cała! Chcę, jak kobiety, objąć Cię za nogi i uznać za JEDYNEGO Pana i Zbawiciela.
Ty już opuściłeś swój grób. A czy ja opuściłem już mój…?
Znaleźć Jezusa w mojej codzienności, tej trudnej, szarej codzienności, do której przychodzi mi wracać po okresie wytchnienia i radości świąt…
To bardzo trudne Jezu, ale do tego Cię zapraszam, tego pragnę, abyś był i właśnie tę moją codzienność przemieniał, odnawiał, powoływał ze śmierci rutyny, rezygnacji do życia pełnego radości, pasji, enztuzjazmu.
Niech bezsensowne wygodnictwo, przyzwyczajenie do takiego marnego stylu życia nie pozwolą mi okraść siebie samej z radości Dobrej Nowiny o zupełnie nowym, prawdziwie pełnym życiu w Tobie Panie!
Kobiety biegły z „bojaźnią i wielką radością”. Pierwsze słowa Zmartwychwstałego do nich były: „Radujcie się!”, a zaraz potem: „Nie bójcie się!”. Po ludzku najpierw patrzymy na to, co trudne, na bojaźń, lęk, problemy; a potem, że jednak mamy się z czego cieszyć, że gdzieś tam na dnie naszego serca jest wielka radość, że jesteśmy Jego. Pan Jezus pierwsze co robi, to zauważa tę radość, nawet jeśli jest malutka i ją powiększa: „Tak, radujcie się, macie prawo się cieszyć, to jest dobre”, a potem patrzy i na ten lęk i mówi: „Nie lękajcie się. Jestem ten sam, którego znacie, z którym przebywaliście. Nie bójcie się. Jam zwyciężył śmierć.”
Chcielibyśmy być coraz bardziej podobni do Pana Jezusa, myśleć jak On, patrzeć jak On, czuć jak On, być z Nim zgodni w pragnieniach, w decyzjach. Ale najbardziej niesamowite jest to, że On jest tak bardzo cierpliwy, kiedy tacy nie jesteśmy. Jest cierpliwy, uśmiecha się i nam tłumaczy (w sercu, przez Słowo, przez znaki i innych ludzi). To jest śmieszne jak Apostołowie są uparci w swoim myśleniu, a Pan Jezus uczy ich patrzeć tak jak On patrzy. Jak w kursie prawa jazdy – siedzę za kierownicą i próbuję jakoś jechać, obok siedzi Pan Jezus i na szczęście ma dodatkowy hamulec, żebym siebie nie rozbiła albo kogoś nie przejechała. I co chwilę mnie poprawia, i mówi mi, gdzie jechać, na co uważać, na co patrzeć. Im więcej godzin jazdy, tym bardziej Go znam i wiem, co mi powie, aż wystarczy samo spojrzenie i zrozumiemy się bez słów. Ale kiedy to będzie… Pan działa, jak sam chce. Ale teraz z bojaźnią i wielką radością jadę, a On zawsze jedzie ze mną. Nawet jeśli nie patrzę w Jego stronę (bo mam już dosyć tych wskazówek i chcę jechać w końcu po swojemu), to On zawsze jest. Raduj się. Nie bój się.