Zatrzymaj mnie
Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Łk 10, 38 – 42
Kiedy Bóg przychodzi do mnie, choćby na modlitwie… gdzie ja wtedy jestem? Przyglądając się bohaterce dzisiejszego dnia – Marcie, to pytanie cisnęło mi się na usta. Czy przypadkiem nie jestem do niej podobny? Chcę spotkać się z Bogiem, chcę otwierać Mu drzwi mojego domu (serca), trwać przy Nim uważnie, słuchać Go, wypowiadać przed Nim to, co jest dla mnie najważniejsze. A jednak na modlitwie próbuję czasami sam załatwiać swoje sprawy, szukać rozwiązań po swojemu, biegać jak ta Marta po kuchni. W swoistym napięciu czy zdenerwowaniu nie wiem nawet w co ręce włożyć. Zaczynam też myśleć o innych jako o przyczynie moich problemów, obwiniam ich to, co bierze się tylko z mojego niepoukładania, czy wręcz chaosu.
Naprawdę trudno jest usiąść u stóp Pana i słuchać Go. Choćby przez krótki okres czasu. To może być małe 5 – 10 minut pomiędzy jednym a drugim zajęciem. Taka chwila na oddech, ale przeżyta z Bogiem. W takich chwilach mam wrażenie, że tego czasu jest za mało, że cóż to jest owe 5 minut, że szkoda na to fatygi. Szukam wtedy specjalnego czasu, dłuższego, bardziej spokojnego. I to nie jest źle. Tylko że nie zawsze taki czas się znajdzie. A taka chwila spędzona na kanapie czy fotelu, kiedy moje serce i umysł dosłownie na chwilę koncentrują się tylko i wyłącznie na Bogu – może dać mi więcej, niż załatwienie w głowie kilku spraw.
Pamiętam taką sytuację z mojego życia, kiedy musiałem więcej chodzić do lekarzy. Udałem się też do bardzo dobrego doktora, wielkiego specjalisty. I choć byłem umówiony na konkretną godzinę, to i tak trzeba było poczekać. Raz zdarzyło mi się czekać nawet godzinę. Ale potem, kiedy już wszedłem do gabinetu, moje czekanie zostało wynagrodzone z nawiązką. Nie istniał dla niego już nikt więcej, tylko ja. Wszystko szczegółowo mi wyjaśnił, pokazał na czym polega mój problem, moja choroba, sam mogłem wyrazić moje różne obawy i wątpliwości, na które on odpowiadał, rozwiewając je. W tamtym momencie byłem tylko ja i on.
Jak bardzo czuję, że o to właśnie chodzi w mojej relacji do Boga. I jak jednocześnie widzę, jakie to trudne. Jak trudno pokonać ten bezwład bieganiny, szamotanie się we własnych myślach, pomysłach i rozwiązania, które tak często okazują się mylną ścieżką. Jak często łapię się na tym, że kiedy próbuję na chwilę usiąść, by jak Maria posłuchać słów Pana, od razu we mnie włącza się Marta, która zaczyna zapraszać dziesiątki spraw do załatwienia, myśli do ogarnięcia, pomysłów do zrealizowania. Zaczyna krzątać się koło rozmaitych posług. A Jezus? Cierpliwie czeka, choć słowo cierpliwość jest jakoś związane z cierpieniem. Miłość wyrywa się ku relacji, ku trwaniu przy Bogu, ku posiedzeniu przy Ukochanym. Ale trudno się zatrzymać.
Panie, zatrzymaj mnie. Przyciągnij do siebie i nie pozwól odchodzić do kuchni, do spraw, do problemów – zanim z Tobą ich nie obgadam, zanim Tobie nie pozwolę zajrzeć w to wszystko. Tylko wtedy mój świat nabierze kolorów i sensu. Tylko wtedy pozwolę Ci być moim Bogiem i Zbawicielem, a sam będę się stawał coraz pełniejszym człowiekiem.