Pozwól…
Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne? Łk 10, 25 – 37
Przypowieść, którą Jezus dziś mi opowiada jest, w moim odbiorze, autobiograficzna. Jezus mówi o sobie, a jednocześnie o mnie. Bo pewien człowiek, który schodzi z Jerozolimy do Jerycha to nikt inny, tylko ja. To znamienne, że Jezus cały czas idzie ku Jerozolimie, a ten człowiek… w odwrotnym kierunku. To ja, który zamiast wchodzić „do góry”, ku Jerozolimie, ku życiu Bożemu, to „schodzę” z Jerozolimy do Jerycha. A ów samarytanin? To On właśnie, Jezus. Nikt inny.
Zostaję napadnięty przez grzech. Bo kiedy idę w przeciwnym kierunku niż Jezus, to grzech zawsze mnie atakuje. Zostaję obdarty (jak pierwsi rodzice, którzy po grzechu w raju odczuwają swoją „nagość”), poraniony i na wpół umarły. To właśnie czyni ze mną grzech. Zawsze. Nawet, kiedy wydaje mi się, że grzech był słodki, ładnie wyglądający, przyjemny. Zawsze zostawia mnie poranionego, nagiego i na wpół umarłego.
Jeśli jestem w takiej właśnie sytuacji życiowej, to jak odpowiedzieć na pytanie, które zadaje uczony w Piśmie: Co mam czynić, aby osiągnąć życie…? Skoro jestem poraniony, obdarty, ledwo żywy, to jak mogę… sam siebie uzdrowić? Jak mogę samego siebie uratować? Potrzebuję kogoś, kto mnie z tej sytuacji wyciągnie. Potrzebuję Zbawiciela! Właśnie nadchodzi Samarytanin, który bierze mnie na swoje bydle, opatruje moje rany i zostawia mnie w dobrych rękach. Na pytanie uczonego w Piśmie jest tylko jedna odpowiedź: NIC! Nic nie jestem w stanie zrobić. Mam pozwolić, by Jezus mnie ukochał, takiego poranionego, na wpół nieżywego. Mam pozwolić, by On mnie zbawił, uzdrowił, zatroszczył się o mnie. Pozwól…
Ale czy rzeczywiście mam „nic” nie robić? Bo wiem, że to trudne, że we mnie jest stale walka o to, by jednak coś robić. Zbyt często jednak jest to próba „zasłużenia” sobie na miłość, zapracowania na nią. Tylko że miłość, tylko że zbawienie, tylko że miłosierdzie – są za darmo!!! Nie da się na nie zapracować, zasłużyć, odpłacić. Można tylko przyjąć i odpowiedzieć.
No właśnie, odpowiedzieć. To tu zawiera się odpowiedź na drugie pytanie uczonego: Kto jest moim bliźnim? Bo tym bliźnim jest każdy człowiek, bez wyjątku. Każdy człowiek, który znajduje się w dokładnie takiej samej sytuacji jak ja – obdarty, poraniony, na wpół umarły. I o ile w relacji do Boga mam przyjąć Jego zbawienie i pozwolić siebie uzdrowić, tak tutaj ja mam działać. To tutaj owo „nic” przekuwa się na czyn. Jaki czyn? Naśladowania Chrystusa. Mam iść i czynić podobnie jak On. Mam kochać bliźniego dokładnie tak samo, jak sam chciałbym być kochany. Mam mu pomóc dokładnie tak samo, jak sam chciałbym, by i mnie inni pomogli. Tu jest zawarty sens miłości bliźniego jak siebie samego. To, czego sam chcę dla siebie, mam dać innym. Nie tylko życzliwym wobec mnie, nie tylko przyjaciołom. Wszystkim. Bo nigdy nie wiem, kiedy sam będę potrzebował pomocy. A wtedy… będę szukał samarytanina.
Naucz mnie Panie przyjmować Twoją miłość i Twoje uzdrowienie. Panie, pozwalam Tobie na to, byś to Ty mnie zbawiał, a nie ja sam siebie. Równocześnie daj mi łaskę, bym umiał kochać bliźniego tak, jak sam chcę być kochany. Tak, by mój bliźni we mnie się zabliźnił – by prawdziwa miłość i Twoje Królestwo zapanowało w naszym życiu!