Wszystko w ręce
W czasie wieczerzy, gdy diabeł już nakłonił serce Judasza Iskarioty, syna Szymona, aby Go wydał, Jezus, wiedząc, że Ojciec oddał Mu wszystko w ręce oraz że od Boga wyszedł i do Boga idzie, wstał od wieczerzy i złożył szaty. J 13, 1-15
Jezus wie, że Ojciec oddał Mu wszystko w ręce. Co Mu oddał? Wszystko. A więc także i mnie, moje życie i wszystko, co trzymam w moich kruchych dłoniach. Moje istnienie, które całkowicie jest w Jego ręku. To bardzo pocieszająca myśl. I nie tylko o pocieszenie tu chodzi. To myśl, która potrzebuje przejść w doświadczenie, przeżycie, takie dogłębne. Wtedy życie się naprawdę zmieni. Wtedy przestanę się bać miłości. Kiedy uwierzę tak naprawdę, że moje życie, moja egzystencja jest w ręku tej Miłości. I że ta Miłość daje mi życie, podtrzymuje je, rozwija, pogłębia i prowadzi do pełni.
Ojciec wszystko oddał w ręce Jezusa. Wszystko jest „przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie”. Bez Niego nic się nie stało z tego, co się stało. Nic z Jego ręki nie wypada, choć czasem mi się tak wydaje. Czym innym jest moje poczucie obecności, a czym innym sama obecność. Bóg po prostu „Ja Jestem” – jest Obecny zawsze. Ja czasem to czuję, przeżywam, a czasem nie. Przeżywam na różne sposoby, czasem bardziej jasne, a czasem zupełnie nie. Nic nie dzieje się poza Bogiem. Wszystko dzieje się w Nim, zanurzone w tajemnicy istnienia.
Jezus od Boga wyszedł i do Boga idzie. Wyszedł…. idzie…. Jak syn marnotrawny, który od Ojca wyszedł i potem do Ojca wraca. Syn marnotrawny – powiedzielibyśmy – uciekł. A Jezus poszedł dobrowolnie. Może wyszedł od Ojca, by szukać tych, co uciekli i uciekają nadal. Wyszedł, by ich wybawić od życia w ciągłej ucieczce od sensu, od prawdy, od miłości. Bo zauważyłem już jakiś czas temu, że najmocniej i najszybciej uciekam od tego, za czym najmocniej i najbardziej tęsknię. Paradoks, ale prawdziwy.
I jeszcze umycie nóg. Jezus nie chciał dać mi tylko dobrego przykładu: „patrz, tak to się robi”. Bo miłości nie da się nauczyć teoretycznie. Tak jak chodzenia. Chodzić uczymy się chodząc, przebierając nóżkami obciążonymi przez ciało (a nie robiąc „rowerki” na leżąco). Kochać uczymy się kochając. Jezus więc nie mówi mi, że tak mam to robić. On to po prostu robi. Bo oprócz tego, kochać uczymy się przez to, że najpierw… przyjmujemy miłość. Jak małe dziecko, którego jedyną formą kochania jest BYCIE. Przychodząc na świat mówi: „Oto jestem”. I natychmiast jest kochane, bez żadnej zasługi, bez żadnych warunków. Jest kochane, bo JEST.
Bardzo dziś chciałem, by On dotknął moich nóg. Zawsze się przed tym opierałem, bo przecież umiem to zrobić sam, sam sobie poradzę, nie potrzebuję pomocy, bla, bla bla… A tu nie o to chodzi. Chciałem, żeby dotknął moich stóp, bo wtedy ja mogę czegoś doświadczyć, coś poczuć. Nie tylko Jego ręce i czułość. Poczuć Miłość do mnie. I moją wdzięczność ku Niemu. Nie mam nic innego do dania. Wdzięczność.