Albo Jezus, albo…
Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Mt 10, 34 – 11, 1
Są wakacje, czas taki trochę sielankowy, a tymczasem Jezus wypowiada słowa, które mają na celu potrząśnięcie mną. On wcale nie przyszedł przynieść ziemi pokoju. Modlimy się o ten pokój, bardzo go pragniemy, a jednak… Jezus przynosi miecz. I bynajmniej nie leży to w Jego intencji, tak przynajmniej mi się wydaje. To po prostu naturalna konsekwencja przyjęcia lub odrzucenia Jego osoby.
Przypomniałem sobie dzisiaj różne ankiety i sondaże, w których pytano ludzi o to, co dla nich w życiu jest najważniejsze. Niektórzy odpowiadali, że życie, inny że rodzina, jeszcze inni że zdrowie jest ważne (już tyle razy słyszałem przy okazji rozmaitych życzeń, że „jak jest zdrowie, to wszystko inne też będzie”). Tymczasem Jezus przewraca to wszystko do góry nogami.
Zobaczyłem dziś, że potrzebuję na nowo zajrzeć do mego serca i sprawdzić moją hierarchię wartości. Bo jeśli stawiam coś choćby na równi z Jezusem, to nie jestem Go godzien. Wręcz grozi mi stanie się bałwochwalcą. I to najczęściej ukrytym, pod płaszczykiem pobożności. Słowa Jezusa są bardzo radykalne i jako takie należy je odczytać i przyjąć. Ani więzi rodzinne, ani zdrowie, ani nawet własne życie nie może być postawione ponad Boga. Ładnie ujął to św. Ignacy, kiedy napisał, by nie pragnąć więcej zdrowia niż choroby, życia długiego niż krótkiego, zaszczytów niż wzgardy [Ćwiczenia Duchowe, 23]. Mam pragnąć więcej tego, co bardziej prowadzi mnie do celu mojego życia, czyli do zbawienia, do życia złożonego całkowicie w ręce Boga.
W teorii mi się to wszystko zgadza, gorzej z praktyką. Wielokrotnie łapię się na tym, że są momenty w moim życiu, kiedy coś innego, choćby na chwilę, przejmuje ster mego życia, wskakuje na tron i zaczyna rządzić mną i moim życiem. W imię jakichś wydumanych czasem potrzeb, w imię wygody czy doraźnej korzyści Bóg traci swoją pozycję absolutnego Pana i Zbawiciela, na rzecz jakiegoś wewnętrznego tyranicznego satrapy. A ja? Zaczynam powoli tracić siebie. Zmienia się wtedy (choćby odrobinkę) kierunek mego życia i wszystko zdąża ku powolnej zagładzie. Bo znaleźć moje życie mogę tylko wtedy, kiedy całkowicie je stracę dla Boga. I nie jest to droga tylko dla mnie – zakonnika. To droga dla każdego, kto nazywa siebie chrześcijaninem, uczniem Chrystusa.
Słowa Jezusa mogą nas wpędzać w kryzys. To dobrze. Bo nawet, gdy uświadamiam sobie, że On nie zawsze siedzi na tronie mego życia, to najważniejsze w tym momencie jest to, bym sobie to uświadomił. Bym stanął w prawdzie i bez gwałtownych ruchów pozwalał Bogu być… Bogiem we mnie, a więc by to On panował. Wiedząc równocześnie, że – jak to Jezus wyżej zapowiedział – nie będzie się to odbywało w „świętym spokoju”, lecz podczas walki, z mieczem w ręku. Zwycięzcą jestem wtedy, kiedy zwalniam miejsce Bogu w sobie, kiedy tracę coraz bardziej siebie na Jego rzecz – a nie, kiedy coś mi przybywa, czy kiedy coś zdobywam. Zdobywcą jest Bóg, a „polem walki” – moje serce.