Oby było „dobrze”
Idźcie raczej do owiec, które poginęły z domu Izraela. Mt 10, 1 – 7
Jeśli robię dziś drugi wpis, to musi być chyba „klęska” urodzaju. No i niech będzie.
Bo mocno mnie uderzyło, do kogo jest to dzisiejsze słowo skierowane. Ono zawsze ma tego samego adresata, ale dziś to widać niesamowicie mocno. Mój poprzedni wpis mówił o tym, że jak jest za dobrze, to niedobrze. A dotyczyło to Izraela, narodu wybranego, tego, z którym Bóg się związał przymierzem trwałym i niezmiennym.
W ewangelii też Jezus mówi do wybranych Apostołów, by nie szli do pogan ani do samarytan, lecz do owiec, które poginęły z domu Izraela. Mówiąc naszym językiem, to słowo jest skierowane nie do niewierzących, nie do tych, co nie chodzą do kościoła, nie do tych, co mają to wszystko w nosie, ale do mnie, do nas… To o nas mówi Jezus, jako o owcach, które poginęły.
Przecież mamy dobrze. Chodzimy do kościoła, modlimy się (a przynajmniej robimy, co możemy w tej kwestii), korzystamy z sakramentów z Eucharystią i sakramentem pojednania na czele. Mamy dobrze. Naprawdę mamy dobrze. I czy mając tak dobrze, nie wpadamy w pułapkę np. syna marnotrawnego, który ma tak dobrze u Ojca, że odchodzi (a wcale nie musi to być tak dramatyczne odejście jak owego syna)? Czy nie wpadamy w pułapkę pychy, która każe nam lekko z góry patrzeć na „tych”, którzy nie robią tak jak my? Czy nie wpadamy w pułapkę zbytniej pewności siebie?
Bo zapytałem siebie, co robię z tym, że mam tak dobrze? Bóg posyła do mnie Apostołów – czy to mnie jakoś wzrusza? A oni mają głosić jedno: Bliskie już jest królestwo niebieskie. Skoro tak, to znaczy, że królestwo doczesne nie jest pierwsze i najważniejsze. Trzeba je zrelatywizować i postawić na właściwym miejscu. Ono nie jest absolutem. Tylko czy tak żyję naprawdę? Bo tu nie chodzi o to, by być grzecznym, miłym dla wszystkich, uczynnym, kochającym Pana Boga i Matkę Boską i stale uśmiechniętym… tu chodzi o coś więcej. Może nawet dużo więcej. Tu chodzi o wydanie swojego życia! Czy dla tego królestwa jestem gotowy tak bardzo odchudzać swoje ego, że padnie z głodu (jak o tym pisałem wcześniej)?
A to oznacza walkę, przynajmniej dla mnie. Bo ego się broni, stawia opór i ciągle się pyta, czy nie może być tak, jak jest. Przecież jest już w miarę dobrze, więc o co chodzi? Po co to ciągłe odchudzanie, po co ta „duchowa dieta”? Królestwo niebieskie jest we mnie. Jest Nim Jezus. Jak bardzo jest ON dla mnie najważniejszy? Oczywiście widzę to, że jestem słaby i będę upadał. Ale co jest w moich pragnieniach i jak je wcielam w życie? I czy pozwalam na to, by mi „nie było dobrze”. Bo co to oznacza w tym kontekście, żeby było „dobrze”? Czy to, żeby mi szła modlitwa (co to znaczy?), żebym był pobożny i skupiony na Eucharystii, żeby bliźni mnie poważali? O co chodzi w tym, żeby było „dobrze”? Czy „dobrze” nie oznacza być podobnym do Jezusa ubogiego, wzgardzonego, odepchniętego, cierpiącego, ukrzyżowanego, który na dodatek wszystko to przyjmuje dobrowolnie i jest Tym, który Żyje?
Ojciec ma pragnienie bardzo wielkiej świętości: chcieć „tak bardzo odchudzać swoje ego, że padnie z głodu”. O takich rzeczach czytałam w żywotach świętych. Ale ja się zastanawiam, co ja dzisiaj mam robić, ja taka jaka jestem tu i teraz. Może dlatego takie trudne mi się wydają Ojca dzisiejsze słowa, że ja w swoim życiu nie chcę tracić… A ciągle te słowa o traceniu w ostatnim czasie do mnie wracają… Ale to co dziś mnie poruszyło w ewangelii to to, że Pan Jezus posłał apostołów nie po to, żeby mi mówili co mam robić, co jest grzechem a co nie, jakie wysiłki mam podjąć. Nic z tych rzeczy. Ale po to, żeby mi mówili, że Bóg jest bliski i dobry, bo w następnym zdaniu (które będzie jutro) jest, że mają uzdrawiać chorych, wskrzeszać umarłych, oczyszczać trędowatych, wyrzucać złe duchy. Bóg jest bliski, dobry, troszczy się o nas, zajmuje się naszymi trudnościami i problemami. Wyobrażam sobie taką scenę, jak dwóch apostołów podchodzi do jakiegoś ubogiego chromego i mówią mu: Bliskie jest królestwo Boże. A on mówi: Taa… coś jeszcze? A apostołowie do niego: tak, naprawdę, zobacz, tak bliski jest Bóg, że On cię teraz dotyka i uzdrawia, wstań i chodź.
Ja nie chcę Ojcu przeszkadzać w Jego drodze, ale coś takiego przyszło mi na myśl: Ojciec napisał: „Bo zapytałem siebie, co robię z tym, że mam tak dobrze? Bóg posyła”. A może nic nie trzeba robić, tylko to zauważyć i poczuć wdzięczność, że Bóg tak bardzo się nami zajmuje.
Jestem owcą, która poginęła. Dobry Pasterz taką owcę najpierw ogląda, opatruje, karmi, jest blisko niej, żeby później mogła iść dalej, z innymi, może w daleką i trudną drogę. Ale chcę się dziś i jutro zatrzymać nad tą chwilą, kiedy On jest blisko i uzdrawia, oczyszcza, wskrzesza. Mam takie wewnętrzne przekonanie (zresztą z własnego doświadczenia), że jeśli naprawdę to odczuję, to tracenie będzie słodkie i lekkie, nie będzie sprawiało, że będę utrudzona i obciążona.