Nowy człowiek
Rozważanie o własnych grzechach… nie jest to łatwe i wielu ludzi dzisiaj przed tym ucieka, traktując to jako niepotrzebne męczenie siebie, albo w stylu „przecież nic takiego wielkiego nie zrobiłem”. Kiedy się za to zabrałem, to też mi na początku nie szło. Otrzeźwienie przyszło trochę później, kiedy popatrzyłem na krzyż.
Rozmowa z Jezusem wiszącym na krzyżu… Panie, nawet gdyby nikt inny oprócz mnie nie zgrzeszył, i nawet gdyby to był tylko jeden, jedyny grzech… to i tak przyszedłbyś na ziemię i się Wcielił. To i tak stałbyś się człowiekiem, sługą myjącym mi nogi. I tak byś przeszedł mękę i śmierć na krzyżu. A to wszystko dla mnie! Otrzeźwiające dla mnie było spojrzenie na Jezusa, Jego pokorę, uniżenie w porównaniu z moją postawą względem Niego, moim grzechem, zapieraniem się, szukaniem swego, pychą (tą szczególnie w myślach).
Zdałem sobie sprawę, jak często w życiu rozmydlałem mój grzech, jak traktuję go bardzo lekko. Czasem jest to „przecież nic wielkiego się nie stało”, czasem „jeszcze tylko trochę pudru i kremiku i będę doskonały, bezgrzeszny”… tylko że kiedy nie mam świadomości własnego grzechu, albo grzech zostaje zepchnięty głęboko, żeby mi nie przeszkadzał w drodze do doskonałości, to… po co Zbawiciel? Po co to wszystko? Skoro nie byłoby grzechu, to sam sobie jakoś radzę i nie potrzebuję niczyjej pomocy.
Bardzo sobie uświadomiłem, że jednak potrzebuję pomocy, że choćbym bardzo nim nie chciał być, to jestem grzesznikiem i potrzebuję Zbawiciela, potrzebuję właśnie tego Jezusa, który umarł za mnie na krzyżu i zmartwychwstał, bym miał życie! A ja chcę być taki samowystarczalny. Złemu chyba o to właśnie chodzi, bo on też został strącony z nieba bo sam wiedział lepiej, sam miał lepszy pomysł. I to go zgubiło. Mnie też to zgubi. Chyba że oddam ster mojego życia Jezusowi – w sposób całkowity i bezwarunkowy. A to jest trudne. Chcę tego, ale co rusz wracam do starego.
Panie, ileż Ty masz cierpliwości względem mnie. Ale stawka jest wielka – chcesz mnie uczynić nowym człowiekiem, całkowicie podobnym do Ciebie. Dziękuję Ci za to i proszę… nie zniechęcaj się! Nigdy!
„Po co Zbawiciel? Po co to wszystko? ” – no właśnie. Niby wierzę, niby ufam, ale jak często chcę ominąć ten element stanięcia przed Bogiem w świadomości własnej nędzy i słabości. Bo łatwiej jest się odrobinkę wybielić, albo nawet powiedzieć sobie odpuszczam, bo sprawa jest nie do pokonania, beznadziejna.
A On jest Bogiem cudów, lekarzem, który pragnie uzdrowić najgorsze okropności mego serca. Jedyne czego potrzebuje to mojego przyzwolenia na Jego działanie, szczerego uznania mojej bezsilności i zawołania o pomoc. A wtedy wyleje się łaska.
To jest trudne, bardzo trudne, ale Ty, Panie, możesz wszystko! Daj mi łaskę przyjęcia Twojego zbawienia, nie mojego. Spraw, abym każdego dnia coraz mocniej zabijała w sobie próby samowybawiania. I uznała, że jestem i zawsze będę grzesznikiem, a Ty w wielkiej miłości moim jedynym Zbawicielem.
I pomyslec ile strat wynika z samowystarczalnosci.Mnie najbardziej przekonuje o bezsensownosci bycia samosia fakt (co mozna odebrac slusznie jako paradoks)bycia niewolnikiem.Czy nie jest tak,ze im bardziej biore wszystko w swoje rece tym wieksze dopadaja mnie leki i strach…a tym samym moja zyciowa przestrzen stale sie kurczy?! Bo ile trzeba wysilku by wszystko przynajmniej pozornie wygladalo na idealne…i mysle, patrzac na wlasne zycie, iz dobrze sie dzieje…choc bywa bolesne,gdy Jezus pokazuje to wiezienie wlasnego „ja”.
A po prawdzie…czy musze tak zawsze lamentowac gdy rozsypuje sie ten pelen leku moj swiat?! Przeciez to w Tobie Jezu jest zrodlo mojego „ja” i wolnosc!:-)