Przyoblec się w Chrystusa
Bardzo chcę być sobą. Czy każdy z nas za tym nie tęskni? Ale zapytałem dziś siebie, czy to jest cała prawda o tym, jaki mam być? Bo zbyt często przerzucam na innych mój zły humor, stres, nerwowość, brak otwartości… nie uśmiecham się wtedy do ludzi, podejrzewam ich o różne rzeczy, pojawia się lęk, czasem nawet agresja… Czy w tym naprawdę jestem sobą? Uderzyło mnie to, bo przecież jestem dzieckiem Boga, przyobleczonym w Jezusa Chrystusa (Ga 3, 27). O tyle jestem sobą, o ile moim życiem pokazuję Jego. A kiedy ludziom pokazuję brak humoru, uśmiechu, otwartości, życzliwości… to pokazuję nie Jego, lecz siebie w egoistycznym wydaniu, zapatrzonego w siebie, skoncentrowanego na swoich odczuciach, tym co się nie udało, co popsuło dzień… Tylko dlaczego mam na innych przerzucać moje uczucia? Dlaczego mam się nie uśmiechnąć do Bogu ducha winnego człowieka, kiedy mi coś nie poszło?
Dlaczego na mojej twarzy nie ma pojawić się oblicze miłosiernego Boga, pomimo trudności, jakie życie przynosi? Dlaczego moje słowa nie mają być balsamem? Spojrzenie ukojeniem? Gesty troską? Zacząłem się na tym głębiej zastanawiać. Nie chodzi o to, by być sztucznym. Lecz kiedy się spieszę, to nie muszę przez to drugiego traktować jak przeszkodę na mojej drodze. Kiedy coś popsuję, nie muszę za to karać innych moją nerwowością czy wybuchami agresji… To mój problem, który muszę załatwić sam, a drugiego potraktować tak, jak na to zasługuje (czyli dobrze). Szczególnie jest to ważne, kiedy coś się wydarza i nie mam na to wpływu. Przyjąć rzeczywistość taką, jaka jest – to dopiero zadanie! Bo na bardzo wiele rzeczy nie mam wpływu, ale zawsze mam wybór: mogę zareagować tak, albo inaczej. Tu jest moja wolność! Tu mam być sobą! Stworzony na obraz Boga, przyobleczony (ubrany) w Chrystusa wybieram dobro, traktuję innych dobrze (niezależnie jak się czuję) – w tym jestem naprawdę sobą!
Być sobą- trudno być radosnym kiedy widzisz jak własny syn nie potrafi przyjąć prawdy, jak nie potrafi zadbać o swoje dzieci, jak myśli tylko o swoim „ja”. Właśnie wczoraj a właściwie to już było dzisiaj doszło do rozmowy w której byłam bardzo wzburzona, i powiedziałam mu jak bardzo jest wielkim egoistą, samolubem, że widzi tylko swoją krzywdę a nie widzi jak krzywdzi dzieci. Trudno w takich sytuacjach być spokojnym, opanowanym. Pan Jezus też wszedł do świątyni i po prostu się wkurzył, powywracał, powyrzucał -myślę, że na pewno wtedy Jego twarz nie była uśmiechnięta, tylko była zasmucona. To nie znaczy, że w tym momencie nie ufam Panu. Cały czas zawierzam siebie i to małżeństwo Bogu i proszę o pokorę i dary Ducha św. Modlę się za wszystkie małżeństwa, które przeżywają trudności (a jest ich bardzo wiele) polecam je codziennie Bogu i Maryi. Kocham Pana i pragnę aby moja miłość była bezinteresowna, abym potrafiła spojrzeć na drugiego człowieka z miłością. JEZU UFAM TOBIE!
Tak, zgadzam się z tym. Mój wpis dotyczył bardziej sytuacji, kiedy nasza reakcja jest nieuzasadniona, kiedy nie walczymy o coś naprawdę ważnego, lecz „wyżywamy się” na innych np. za nasze niepowodzenia, porażki. Może nie za bardzo to uwypukliłem, ale jasnym jest dla mnie, że np. gniew Jezusa w świątyni był uzasadniony i słuszny.
Wkrótce w „Terapii ducha” umieszczę konferencje o gniewie, który Ojcowie Kościoła widzieli jako uprawnioną formę reakcji w sytuacji, gdy walczymy o coś bardzo ważnego, o wartości, o drugiego człowieka. A w tym, co opisałaś tak właśnie jest – walka o własnego syna oraz walka o jego dzieci. I racją jest – o czym też wspomniałem we wpisie, że tak często możemy stawać bezsilni wobec wolności drugiego człowieka (który nas posłucha, albo nie; podejmie wysiłek zmiany, albo to zignoruje, odrzuci) i pozostaje modlitwa – wierząc, że Bóg potrafi przemienić drugiego człowieka bez naruszenia jego wolności i wolnej woli. Sam modlę się za takich ludzi i za małżeństwa przeżywające różne trudności i kryzysy. Z serca błogosławię +