Biada wam, uczeni w Piśmie…
To zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać. Mt 23, 23 – 26
Nie jestem faryzeuszem. Ale na pewno przynajmniej jeden faryzeusz mieszka w moim sercu. Nie zajmuje całej przestrzeni mojego ducha, ale bardzo często próbuje zapanować nade mną i wpływać na moje słowa, postawy, czyny. Nie jestem faryzeuszem, na szczęście. Uświadomiłem sobie dzisiaj, że Jezus owszem, mówi do mnie, ale mówi przede wszystkim do tej części mnie, która jest faryzejska. Tę część mnie chce dotknąć i uleczyć.
Mój faryzeusz jest dokładnie taki, jakiego opisuje Jezus. Jest strasznie małostkowy. Dba o drobiazgi, o pierdoły, o rzeczy, które nie wymagają wielkiego wysiłku, które go niewiele kosztują. Mięta, koper, kminek… Kiedy zaś trzeba odrobiny więcej z siebie dać – ucieka, znika, ciężko go znaleźć. Najgorzej jest, kiedy tą postawą chce mnie zarazić całego. Nie jest łatwo walczyć z faryzeuszem w sobie.
Mój faryzeusz potrafi przecedzać komara. Z drobnostki potrafi zrobić wielką rzecz, wszcząć nieomal wojnę. A rzeczy poważne – bagatelizuje, pomniejsza. A to wszystko zależnie od tego, co mu w danej chwili jest wygodniejsze, co bardziej odpowiada jego gustowi lub aktualnemu samopoczuciu. Cechuje go spora niestabilność, a to wszystko jest podszyte wielkim lękiem.
Mój faryzeusz bardzo dba o to, co zewnętrzne. Musi dobrze wyglądać na zewnątrz, mieć nieposzlakowaną opinię, wyprasowane na kancik (nawet duszę). Na zewnątrz wszystko musi być OK. A w środku? To już go mniej interesuje, tym się mniej zamartwia.
Mój faryzeusz… Jezus go dzisiaj nie oszczędził (wczoraj zresztą również). Nie jestem (cały) faryzeuszem, ale wiem, że on we mnie jest. Jest we mnie także kilka innych osób. Jedne mniej sympatyczne, inne bardziej. Jest we mnie miłosierny samarytanin, jest Marta i Maria, jest Cyrenejczyk, Piłat, niedowiarek Tomasz i zdrajca Judasz. Jest niewiasta cudzołożna, jest też ojciec miłosierny. Wiele dobrych pragnień jest we mnie, wiele miłości, ciepła, troski… ale zaczyna być kiepsko, kiedy do głosu dochodzi faryzeusz.
Panie Jezu, proszę Cię, nie oszczędzaj mojego faryzeusza. Niech Twoje Słowo przecina ciągle ten wrzód, jak mieczem i niech mnie uzdrawia. Niech nawraca we mnie to, co ciemne, faryzejskie, małoduszne i obłudne. Sam sobie z tym nie poradzę. Ale równocześnie naucz mnie patrzeć z miłosierdziem na mojego faryzeusza, na tę ciemną stronę mojego „ja”. Bo przecież Ty, choć nie szczędzisz mu ostrych słów – kochasz go, jak syna.