Dogoń mnie, Panie
O nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia… Łk 24, 13 – 35
Ta dzisiejsza historia jakoś bardzo mi przypomina tę o synu marnotrawnym. I tu, i tam pojawia się ucieczka, spowodowana frustracją i rozgoryczeniem, zawiedzionymi nadziejami. Droga, którą przebywają również jest podobna w swoim stylu: tam i z powrotem. W jednym jak i drugim wypadku na szczycie owego „tam i z powrotem” następuje potężny zwrot, który całkowicie zmienia życie. Mam wrażenie, że opowieść o uczniach z Emaus jest jakimś dopełnieniem tej o synu marnotrawnym. Bo tu już nie jest tak, że Ojciec wychodzi na krańce posiadłości i widząc powracającego syna, wychodzi mu naprzeciw. Emaus pokazuje, że tenże Ojciec poszedł o krok dalej niż w przypowieści – nie tylko że czeka, lecz posłał swego jedynego Syna, by mnie szukał, kiedy zaczynam się gubić.
Zafascynowało mnie to, jak Jezus dotyka człowieka, jak pomaga mu wrócić do przyjaźni z Ojcem i samym sobą, jak odbudowuje zachwiane poczucie wartości. Najpierw to On jest tym, który mnie goni, szuka, biegnie za mną. Inicjatywa znów należy do Niego. Ja jestem zdolny się zgubić, ale odnaleźć? Niekoniecznie.
Najpierw mam pozwolić się dogonić. Wielu ludzi dzisiaj nie daje się dogonić. Ciągle gdzieś biegną w szaleńczym pędzie i czasem jest tak, że dopiero kiedy się na czymś roztrzaskają (jakaś sytuacja, wydarzenie, relacja) to się zatrzymują. Kiedy Jezus dołącza do uciekających uczniów, oni się zatrzymują. Bez zatrzymania trudno prowadzić poważną rozmowę, trudno zająć się naprawdę poważnymi sprawami. A Jezus chce ze mną rozmawiać o poważnych sprawach mego życia.
Po drugie, Jezus zaczyna wypytywać i chce mnie przez to zmusić do wygadania się. Chce, bym Mu powiedział o mojej frustracji, moim nieszczęściu, niespełnionych marzenia, o tragedii, która mnie spotkała. To mnie czasem boli i to bardzo, ale bez powrotu do tego bólu, bez spotkania się ze swoim dramatem trudno go uleczyć. Wręcz jest to niemożliwe. Dlatego często już tutaj się wykładam, bo przecież nie za bardzo chcę spotkać się ze swoim bólem, nie lubię, kiedy boli, moje ego mocno się przed tym broni.
Trzeci krok – pozwolić, by Jezus mnie pouczył. Nie dość, że mam na nowo rozgrzebać ranę, opowiedzieć o tym, co boli, to jeszcze wysłuchać Jezusa, który zaczyna do mnie mówić: „O nierozumny!” Czasem się spodziewam, że ktoś mnie pogłaszcze, kiedy mi smutno, by w chwili zwątpienia powiedział mi, że wszystko będzie dobrze, by mnie przytulił… Tak, tego czasem potrzebuję. A tymczasem Jezus nie zawsze to daje. Czasem daje mocne słowa, które rozrywają moją ranę jak skalpel. Może nawet sprawiają ból, nieznośne gorąco, takie pieczenie w środku.
Odkrywam to, że Jezus prowadzi uczniów do przypomnienia sobie tego, co On im mówił i co mówią prorocy na Jego temat. Mam sobie przypomnieć kim On jest, ale jednocześnie kim ja jestem. Chodzi Mu o to, bym wziął odpowiedzialność za moje życie, szczególnie za moją wiarę. Bym nie zachowywał się jak dziecko w piaskownicy, któremu ktoś zburzył zamek z piasku, więc obrażone wraca do domu. Te mocne słowa: Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały? są skierowane również do mnie i mają mną potrząsnąć. Wybudzić ze snu, bym zobaczył, że życie składa się z paradoksów i do życia idzie się przez śmierć, do chwały przez cierpienie, do raju przez krzyż. Kiedy nie chcę, by bolało, kiedy nie zgadzam się na drogę Jezusa, wtedy jestem sfrustrowany, zawiedziony, to nie tak miało być. (Tak jak niektórzy są zawiedzeni nowym papieżem, nawet część duchowieństwa, bo on nie daje sobą kierować i burzy stary porządek, utarte schematy). Słowo Jezusa, mówiąc krótko, jest Prawdą. Moim problemem jest, że nie zawsze chcę ją przyjąć…
Jezus prowadzi tych dwóch do miejsca, gdzie zamierzali dojść. Po inicjatywie Boga czas na ich inicjatywę. Zmuszają Jezusa, by z nimi został. Nie proszą grzecznie, nie sugerują – zmuszają. Dla mnie to mocna lekcja – zmusić Boga, by został ze mną. Nie zniechęcać się niczym, tylko chwytać Go za rękę w momentach moich niepowodzeń czy frustracji. Nie puszczać Go, nie pozwalać odejść. Zbyt często w moim życiu zostawałem sam i nawet mówiłem Mu, by sobie poszedł i zostawił mnie samego. A to nie tak ma być. Odcinam się wtedy od Źródła Życia.
I ostatnia rzecz… Kiedy już Go rozpoznają, On znika im sprzed oczu. Co im zostaje? Rozpalone serce. Jezus daje się poznać po skutkach. Nie w jakiś jasny i klarowny sposób. Po skutkach. Św. Ignacy pisze o tym tak: Rozważyć, jak Bóstwo, które w męce zdawało się ukrywać, teraz objawia się i ukazuje tak cudownie w najświętszym Zmartwychwstaniu przez swoje prawdziwe i najświętsze skutki [Ćwiczenia Duchowe, 223]. Bóg, kiedy przechodzi przez moją duszę, zostawia w niej ślady. Zostawia rozpalenie, które nie jest tylko sentymentalnym zachwytem czy tanim pocieszeniem. Ono sprawia, że ci dwaj, może nawet nie dokończywszy kolacji, biegną z powrotem tam, skąd niedawno uciekali. Wracają do tego miejsca, które z przeklętego zamienia się w błogosławione.
Oni zostali w ten sposób przemieni. Odzyskali swoją wartość, pokój serca i radość. Wrócili do miejsca swojej frustracji już bez bólu i zniechęcenia. Zostali uzdrowieni – bo pozwolili Jezusowi się dogonić, poruszyć serce, napomnieć i uzdrowić. Pozwolili, by Jezus wykonał „operację na ich otwartym sercu”. Teraz są gotowi do życia. Widzę, że Jezus często tak czynił ze mną w moim życiu i po moich różnych porażkach i upadkach pomagał mi wstać i iść dalej. I czyni tak do dziś!
Tyle spraw do rozważenia w tym tekście…
Jedno szczególnie mnie uderzyło, że nie mogę być bierna, że trzeba zawalczyć o wiarę, nie zniechęcać się, tak jak uczniowie, nawet być natarczywą (przy moim charakterze to jest jednoznaczne z przekraczaniem siebie)…
Panie Jezu dopiero uczę się tego, uczę się walczyć o Ciebie w moim życiu, uczę się na nowo i dziękuję, że mogłam doświadczyć, że warto .