Kryzys… lekarstwem

On nas poranił i On też uleczy, On to nas pobił, On ranę zawiąże. Oz 6, 1 – 6

Bardzo mocne i prowokacyjne są te słowa Ozeasza. Sugerują, że to Bóg stoi za naszymi ranami, że poczucie „pobicia” przez życie również pochodzi od Niego. Spojrzałem więc na moje kryzysy, jakich doświadczałem w życiu. Zacząłem widzieć, że Ozeasz ma rację…

Usłyszałem kiedyś od jednego z moich współbraci, że to Bóg w kryzys wprowadza, przez niego przeprowadza i z niego wyprowadza. Bóg uczestniczy w całym tym procesie. Czy jest okrutny? Spojrzałem najpierw na Niego samego – na Jezusa, który w pewnym momencie mówi do uczniów, że pójdą teraz do Jerozolimy i tam Syn Człowieczy zostanie zdradzony, wydany w ręce grzeszników, że zostanie umęczony i zabity a trzeciego dnia zmartwychwstanie. On im właśnie zapowiada ten proces – wejście w kryzys (największy w Jego życiu), przejście przez niego i zwycięskie wyjście w zmartwychwstaniu. A więc Bóg pierwszy przeszedł przez drogę, po której i mnie prowadzi.

Pomyślałem również o tym, na co mi są potrzebne kryzysy? Co wnoszą do mojego życia? Powiązałem to z dzisiejszą Ewangelią, w której mamy dwóch bohaterów: faryzeusza i celnika (Łk 18, 9 – 14). Faryzeusz jest bardzo pewny siebie. On wie lepiej jak jest i jak powinno być. On siebie zna „najlepiej”. Nie to, co ten celnik, który „śmierdzi” grzechem na odległość. Przypomniało mi to Piotra podczas męki Jezusa. Też był strasznie pewny siebie. Zarzekał się i przysięgał, że choćby wszyscy opuścili Jezusa, on będzie wierny do końca, gotowy pójść nawet na śmierć.

I przeżył kryzys. Bo się okazało, że jest zupełnie inaczej, że ta pewność siebie go zgubiła. Absolutnie siebie nie znał i właśnie kryzys krzyża mu to pokazał. Zaparł się swojego Mistrza. Tak naprawdę nie znał siebie i ostatecznie to samo powiedział o Jezusie: „nie znam tego człowieka”. Kryzys więc pozwolił mu stanąć w prawdzie. W moim życiu doświadczyłem dokładnie tego samego. Kryzysy pozwalały mi doświadczać moich ograniczeń, bezsilności, granic. Kryzys stawia mnie niejako pod murem. Dzisiaj w każdym kryzysie widzę obecność Boga. Nie zawsze od razu. Czasem jeszcze wierzgam na początku, buntuję się, nie zgadzam. To naturalny proces. Bo ostatecznie chodzi o to, by choćby w najgorszym kryzysie móc powiedzieć za Jezusem – z Jego najgorszego kryzysu – „Ojcze, w Twoje ręce powierzam mojego ducha”.

Kryzys prowadzi mnie również do pokory, do uznania moich słabości upadków, bezsilności, ograniczeń. I mam wrażenie, że po to jest kryzys. Kiedy zaczynam się szarogęsić w moim życiu, kiedy zaczynam być zbyt pewny siebie, jak ten faryzeusz albo Piotr, kiedy innym i sobie próbuję coś udowodnić – wtedy przychodzi kryzys. Wtedy zostaję postawiony pod mur. Czuję wtedy, że Bóg mi mówi: „Stań w prawdzie, zobacz kim jesteś naprawdę!” Chodzi o to, bym nie próbował być „jak Bóg”. Mam zobaczyć moją ludzką kondycję, kruchość i słabość – innymi słowy grzeszność. Mam zobaczyć, że naprawdę moja miłość podobna do chmur o świtaniu albo do rosy, która prędko znika. To właśnie jestem ja. Właśnie tak. Słaby i grzeszny, ale kochany przez Boga!

Kryzys prowadzi mnie więc do poznania siebie samego oraz do pokory. Prowadzi też do jeszcze jednej rzeczy, którą odkryłem na jednych z moich rekolekcji. Prowadzi do tego, iż staję się podobny do Chrystusa. Bo kryzysy rodzą się najczęściej z poczucia straty czegoś lub kogoś. Mocno tego doświadczyłem ostatnio w hospicjum. Można stracić dzieciństwo, dobre imię, majątek, pracę. Można stracić drugiego człowieka przez śmierć (dziecko, współmałżonka, rodziców, etc.). Ta strata prowadzi nas do kryzysu. Często dlatego, iż boimy się cierpienia i śmierci. Dlatego, że „nie zakładamy” śmierci w naszym życiu. Dzisiejsza kultura mówi tylko o pięknych, zdrowych, modnie ubranych i wiecznie bawiących się ludziach. Cierpienie i śmierć zostały zepchnięte poza miasto: do szpitali i hospicjów albo domów starców. Kiedy więc przychodzi – staje się szokiem. Jesteśmy na to nieprzygotowani. Ale chodzi mi o wszelkiego rodzaju straty. Czujemy się poranieni, jak mówi o tym dzisiaj Ozeasz.

Odkryłem, że moje rany, które noszę, upodabniają mnie do Chrystusa, który również w najgorszym kryzysie został zraniony. Miał podziurawione ręce, nogi i serce. Miał rozrytą głowę przez koronę cierniową i poorane plecy od biczowania. Wiele razy w życiu czułem się podobnie jak on. Nie w sensie fizycznym, lecz psychicznym i duchowym. I Jezus przeszedł przez ten kryzys, tak jak ja przechodziłem i przechodzę przez moje kryzysy. To, co mnie najbardziej uderzyło, to fakt, że zmartwychwstały Jezus… ciągle ma dziury w rękach. One się nie zmazały, nie zniknęły – pomimo nowego życia, które otrzymał! A więc i moje rany mają sens, moje dziury w sercu są po coś. Krzywdy i kryzysy, które mnie w życiu spotkały – upodabniają mnie do Niego.

Bądź uwielbiony, Boże, w moim życiu – takim, jakie ono jest!

2 komentarze

  1. Bożena
    10 mar, 2013

    Dzisiaj w każdym kryzysie widzę obecność Boga. Nie zawsze od razu.
    Wiem Panie, że Ty mnie prowadzisz rożnymi drogami, dotykasz moich ran, zaspakajasz moje głody. Chwilami ból „piekący” ale z Tobą i dla Ciebie się ” OPŁACA” :))

  2. Agatka:-)
    9 mar, 2013

    Pamiętam moment, było to rok temu, kiedy przyszłam do Ojca, chcąc się czymś podzielić. W ostateczności nie powiedziałam tego, co chciałam, tylko lawirowałam gdzieś pomiędzy, mówiłam o tym, co – według mnie – dobre, a nie o tym, co… pożyteczne. Nie chciałam mówić o tym, co boli, co w pewien sposób zniewala, nie dawało oddychać. Dziś może inaczej na to patrzę, ale wtedy to była masakra 🙂 Pamiętam, jak zabolało mnie – tak po ludzku, kiedy powiedziałeś, że tracę Twój czas. Niepotrzebnie. Jak potem uciekałam przed Tobą i nie chciałam Cię widzieć – co też, do ślubu mojej siostry, sprytnie mi się udawało 🙂

    I tak patrzę na to, co teraz, Ojcze, piszesz. I się uśmiecham. Uśmiecham dlatego, że widzę tu… siebie. „Kryzys prowadzi mnie więc do poznania siebie samego oraz do pokory.” Trzeba być naprawdę pokornym, by przyjąć krytykę innych osób – mnie nie od razu się to udało. Trzeba poznać siebie, by umieć to przyjąć – i tu podobnie, nie od razu. Dziękuję, że piszesz, że to sprawiło, że stajesz się podobny do Chrystusa.

    Tak, sama to dostrzegam. Ostatnio mocniej. Szczególnie teraz, kiedy moje życie studenckie pokazało, że… filozofia nie jest tym, co chcę w życiu robić. Kiedy dopadł kryzys, którego nazywam egzystencjalnym. Kiedy czuję się samotna.

    W tych momentach chcę patrzeć na Drogę Krzyżową, bo wiem, że potem następuje zmartwychwstanie. A wszystko jest PO COŚ. Pan nie pozostawi nas samych.

    Dziękuję za ten wpis i – tradycyjnie – przepraszam, że mój komentarz jest taaaki długi 🙂

    Niech Ci Pan błogosławi!

Skomentuj Bożena Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *