Asceza czyli wolność (II)
A ci, którzy należą do Chrystusa Jezusa, ukrzyżowali ciało swoje z jego namiętnościami i pożądaniami. Ga 5, 18 – 25
Chciałbym dodać jeszcze kilka słów o drugim wymiarze ascezy, o który wspominałem w porannym tekście. Chodzi o wymiar solidarności z innymi, czy też bycia z innymi.
Pokuta w chrześcijańskie ma także wymiar ekspiacyjny, to znaczy, że robię coś w zastępstwie innych. Moja modlitwa za kogoś ma podobny wymiar, kiedy troszczę się o potrzeby nie tylko swoje, ale i moich sióstr i braci. Wszak do zbawienia idziemy jako wspólnota, a nie jako poszczególne jednostki. Ekspiacja polega więc na tym, że widząc zło, widząc grzeszność i słabość ludzi, którzy są wokół mnie – robię wszystko, by zapobiec ich tragedii, która się wydarzy, jeśli dalej będą tak żyć (utrata przez nich zbawienia). Mogę wtedy podjąć dobrowolne umartwienie czy wyrzeczenie w konkretnej intencji ich życia. Tu wchodzi również element zadośćuczynienia i wynagrodzenia Bogu za czyjeś grzechy. Mnie daje to coraz większą przestrzeń wolności wewnętrznej, im zaś pomaga w tym, by zło coraz mniej się rozszerzało, by traciło przestrzeń działania i swoją trującą siłę. Niewątpliwie jest to element dość zapomniany dziś w Kościele, ale niesłusznie. W tym akcie staję się podobny do Chrystusa, którego krzyż ma wartość także ekspiacyjną – Jezus umiera za mnie, za wszystkich ludzi.
I jeszcze krótka rzecz o tym, jak wcielić umartwienie w życie. Bez tego cała ta teoria nie ma najmniejszego sensu. Z góry trzeba sobie założyć, że łatwo nie będzie i na początku może przyjść zniechęcenie czy znużenie. Ale tu nie chodzi o sztukę dla sztuki. Tu chodzi o moją wolność wewnętrzną, przylgnięcie do Chrystusa i jak najlepsza pomoc moim bliźnim.
Umartwienie mogę zacząć praktykować już od dziś, od zaraz. Św. Ignacy daje na to świetny sposób i bardzo skuteczny – tzw. rachunek sumienia szczegółowy. Każe on, zaraz po wstaniu, uświadomić sobie tę rzecz, nad którą chcę dzisiaj panować, tę wadę, którą chcę dzisiaj uczynić martwą, nieczynną (np. mam się pilnować, by nie grzeszyć językiem, by nikogo dzisiaj nie obgadać, nie oczernić, nie plotkować, o nikim źle nie myśleć, itp.). I z tą myślą wstaję do codziennych obowiązków, ale już niejako dobrze nastawiony do „walki”. W południe robię chwilę refleksji, by przypomnieć sobie, czy udało mi się w tym wytrwać. Jeśli tak – dziękuję Bogu za łaskę i siły. Jeśli nie – przepraszam i bez użalania się nad sobą wracam do dalszej pracy czy obowiązków z postanowieniem, by dalej strzec swego serca (myśli, wyobraźni, języka – zależnie nad jaką wadą pracuję). Wieczorem przed snem robię to samo, co w południe – chwila badania siebie i przypomnienie sobie, jak mi poszła walka z grzechami języka popołudniu. Po podziękowaniu Bogu i/lub przeproszeniu Go – idę spać, dobrze usposobiony na następny dzień i czynię tak dzień po dniu. Efekty widać bardzo szybko, jeśli robię to naprawdę codziennie i skupiam się tylko na jednej rzeczy. Małe narzędzie umartwienia (nie potrzeba żadnych dawnych biczowań czy innych pokut), które prowadzi mnie do coraz większej wolności.
W tym wszystkim zawsze trzeba pamiętać o jednym – wspomnianym już wyżej. To nie jest sztuka dla sztuki, nie jest to ćwiczenie się w byciu perfekcyjnym, doskonałym (wpadamy wtedy w kolejne grzęzawisko, z którego nie tak łatwo wyjść – perfekcjonizm). Za tym wszystkim musi stać moja relacja z Chrystusem, z samym sobą i moimi bliźnimi. Robię to, by być bliżej Chrystusa, coraz bardziej do Niego podobnym w wolności i miłości oraz służąc w ten sposób moim siostrom i braciom przez ofiarowywanie mojego drobnego czasem wyrzeczenia, które im może przynieść wielkie dobro.