Pojednanie z sobą
Każde królestwo wewnętrznie skłócone pustoszeje i dom na dom się wali. Łk 11, 15 – 26
Słowa Jezusa pokazują rzeczywistość wewnętrzną człowieka. Odczytałem je jako zaproszenie do przyjrzenia się temu wszystkiemu, co prowadzi we mnie walkę, co mnie rozbija, co sprawia, że zamiast wewnętrznego pokoju czuję zagubienie, lęk, bezradność. Zły duch jest ojcem wszelkich podziałów – nie tylko tych w świecie, ale przede wszystkim tych w człowieku, w jego sercu. Żyć w zgodzie ze samym sobą, z Bogiem i ostatecznie z innymi ludźmi, to pewien ideał, który jest możliwy, ale wiem dobrze, że wcale niełatwy do osiągnięcia.
Bo muszę dotknąć tutaj tematu przebaczenia, pojednania się. I pierwsze myśli idą zawsze ku drugiemu człowiekowi. Pamiętam taką sytuację, kiedy jako chłopak, grając w jakąś grę zespołową, zostałem popchnięty przez starszego od siebie i lepiej zbudowanego kolegę. Byłem wściekły na niego, zepsuł mi ładną akcję, bolało mnie kolano. I on wyciągnął rękę w geście przeproszenia, ale w emocjach odwróciłem się od niego. Graliśmy dalej, ale do dziś żałuję tego czynu, kiedy miałem okazję się pojednać i nie zrobiłem tego. W sercu – wiele lat potem – przebaczyłem mu i prosiłem Pana, by wynagrodził mu ten mój czyn, to moje odwrócenie się plecami. Ale dziś zrobiłbym inaczej.
Jednak sam doświadczyłem, że najtrudniej jest pojednać się z samym sobą i dzisiejszy tekst w ten sposób odczytuję. Moje wewnętrzne królestwo jest często ze sobą skłócone i czuję wewnętrzne rozbicie. Pojawiają się przed oczami sytuacje, osoby, moje własne zachowanie, myśli, gesty, które trudno mi sobie wybaczyć. Mam wtedy żal do siebie, pojawia się poczucie winy i taki wewnętrzny atak na siebie, wręcz agresja. Tylko że to do niczego nie prowadzi. Zły zaciera ręce, bo ja wewnętrznie rozbity, jestem dla niego łatwiejszym celem.
Z własnego doświadczenia wiem, że najtrudniej przebaczyć samemu sobie, najtrudniej pojednać się z sobą samym. Zbyt często byłem dla siebie (i czasem jeszcze bywam) okrutnym prokuratorem (oskarżycielem), najsurowszym sędzią (wydającym wyrok) i najagresywniejszym katem wykonującym ten wyrok. Sam dla siebie. Czasem wręcz nienawidząc siebie za coś. Choć stworzony przez Boga z miłości i dla miłości, choć przyjmowany przez Niego i akceptowany taki, jaki jestem – sam siebie nie mogący ścierpieć. Skąd wiem, że On mnie przyjmuje i kocha takiego, jakim jestem? Bo żyję, istnieję. Z Bożą miłością jest tak, że gdyby w którymś momencie przestał mnie kochać – przestaję istnieć. Tylko że tyle razy starałem się być „lepszy” od Niego i pomimo Jego miłości, ja siebie nie cierpiałem…
Dlaczego więc tak często traktowałem siebie (czasem to jeszcze wraca) jak bękarta, jak śmieć, jak kogoś, kto nie jest godny istnieć? Być może dlatego, że inni mnie tak traktowali. Może nikt mnie nigdy nie kochał z moimi słabościami i wadami – miałem być inny, miałem być idealny, perfekcyjny, a nie taki jaki byłem naprawdę. A zły zaciera ręce, bo wykorzystuje we mnie to wewnętrzne rozbicie. Jestem bowiem stworzony przez Życie i powołany do życia; stworzony przez Miłość i powołany do miłości i wewnątrz mnie jest olbrzymia siła, która mnie pcha w stronę życia i miłości. Z drugiej strony zaś próbuję sam siebie zniszczyć, zdeprecjonować, obrzydzić przed sobą i innymi… Rozbicie i wewnętrzna walka, zamiast pokoju i pojednania.
Panie Jezu, mój jedyny Zbawicielu, naucz mnie przebaczać samemu sobie, naucz mnie wyciągać do Twojego światła to, co ciemne we mnie, czego się boję i wstydzę. Chcę przebaczyć sobie to, co jeszcze we mnie prowadzi walkę ze mną, co zabiera mi duchowy pokój i radość. Daj mi odwagę do stanięcia w prawdzie przed Tobą i samym sobą i przyjęcia Twojego Zbawienia z krzyża: „Ojcze, przebacz im” – tu znajduję siłę do przebaczenia sobie samemu, do przyjęcia siebie i pokochania.
cdn…..I jeszcze jedna myśl mi się nasunęła, przyjmując siebie takimi jakimi jesteśmy ze swoimi brakami, grzesznością, niedoskonałością, kochając siebie właśnie takimi jakimi jesteśmy, łatwiej jest nam przyjąć i pokochać innych, tak samo niedoskonałych jak my sami. Akceptując swoją niedoskonałość, jesteśmy w stanie zaakceptować innych takimi jakimi są, bez ciągłego starania się o to aby zmieniać wszystkich i wszystko dookoła i wszystko mieć pod kontrolą. Można wtedy przychylniej spojrzeć na drugiego człowieka, uznając, że każdy, tak jak i my ma prawo do błędów i pomyłek. Tym samym, uznając ten fakt, nie pozwalamy rozrastać się niszczącemu nas poczuciu winy.
Bardzo często jest tak, że swój obraz budujemy na tym jak odbierają nas inni, czy dorastamy do ich wymagań czy nie. Przez wiele lat wmawiano nam, albo dawano odczuć, że powinniśmy być inni, lepsi, perfekcyjni, bardziej się starać. Cały czas dążyć do wzrostu, osiągania lepszych wyników itp. Często odbieraliśmy to w ten sposób, że tacy jacy naprawdę jesteśmy nie jesteśmy wartościowi, jesteśmy jakoś wybrakowani, na nic nie zasługujemy. Sami wtedy stawialiśmy sobie wymagania, żyjąc iluzją, że jeśli osiągniemy dany pułap nareszcie będziemy coś znaczyć. Nareszcie zasłużymy sobie na to aby poczuć się wartościowymi. Ten moment jednak nigdy nie przychodzi, zawsze czegoś brakuję. Dlaczego?
Bo jesteśmy tylko ludźmi i to oznacza, że jesteśmy istotami niedoskonałymi, że zawsze będą w nas jakieś braki, że nigdy nie będziemy idealni, nigdy nie będziemy takimi jakimi chcielibyśmy być, że zawsze będą takie momenty, kiedy stwierdzimy, że mogliśmy coś zrobić lepiej, inaczej, dokładniej. Ale od tego nie możemy uzależniać naszego poczucia wartości, naszej miłości do siebie. Bo taki moment, kiedy powiemy: „tak jesteśmy z siebie zadowoleni „, „wszystko w najdrobniejszym szczególe jest w nas idealne”, – może nigdy nie nadejść. Bo czekając na taki moment, może się okazać, że nie zdążymy pokochać siebie. Jesteśmy wartościowi tacy jacy jesteśmy, przez sam fakt, że jesteśmy dziećmi Boga. I Bóg nie żąda od nas doskonałości. On widzi nasze starania, rozterki dylematy, naszą walkę. To raczej my sami wyznaczamy sobie nieosiągalne pułapy, pewnie idąc też za podszeptami Złego, który cieszy się widząc nasze rozbicie, wewnętrzną walkę i zamęt w nas samych, zamiast pokoju i pojednania.
I nie możemy siebie deprecjonować, poniżać, nie lubić, nienawidzić. Nie – właśnie mamy przyjąć to, że jesteśmy grzesznikami, że zawsze nimi pozostaniemy, że nie jesteśmy doskonali i nigdy nie będziemy. Mamy się z tym pogodzić. Mamy stanąć w prawdzie o sobie samych. Tutaj potrzebna jest pokora. Trzeba zobaczyć nie tylko to co złe w nas ale i to co dobre. Trzeba zgodzić się na rzeczywistość taką jaką jest a nie taką jaką chcielibyśmy aby była. Musimy też pamiętać, że tylko Bóg jest tylko doskonały, warto też się zastanowić czy aby to nasze dążenie do doskonałości, do eliminowania wszelkich braków i błędów, nie przyjmowanie swoich upadków, nie jest po trosze chęcią stawania się Bogiem?
Czy to nie jest pycha?
A gdy przychodzą rozterki, słabsze chwile polecam szczególnie modlitwę:
O Boże, użycz mi pogody ducha,
abym godził się z tym,
czego nie mogę zmienić,
odwagi, abym zmieniał to,
co mogę zmienić,
i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego.
Pozwól mi, cały ten dzień przeżyć
w świadomości upływającego czasu.
Pozwól mi rozkoszować się chwilą
w świadomości jej ograniczenia.
Pozwól mi zaakceptować konieczność,
jako drogę do wewnętrznego pokoju.
Pozwól mi, za przykładem Jezusa,
przyjąć także ten grzeszny świat, jakim jest,
a nie, jakim ja chciałbym, aby był.
Pozwól mi zaufać,
że wszystko będzie dobrze,
jeśli zdam się na Ciebie i Twoją wolę.
Tak będę mógł być szczęśliwym w tym życiu
i osiągnąć pełnię szczęścia z Tobą
w życiu wiecznym.
Amen.