Mając przyjaciela
Ktoś z was, mając przyjaciela, pójdzie do niego o północy i powie mu… Łk 11, 5 – 13
Jezus kontynuuje to, co rozpoczął wczoraj, kiedy uczył uczniów modlitwy. Opowiada historyjkę, która jest przedziwna. Wczoraj, przez nazwanie Boga Ojcem, ustanowił bliską relację między Nim a człowiekiem. Dzisiaj dodaje inny element tej relacji – porównuje ją do relacji przyjacielskiej. Bóg jest moim przyjacielem.
Jako przyjaciel przychodzę do Niego o północy. Środek nocy – to czas największych ciemności, kryzysu, strapienia. W nim budzą się moje lęki, opory, pojawia się chęć ucieczki, schowania się, byle przeczekać. Czy mam taką relację z Bogiem, że właśnie w tym czasie do Niego przychodzę? Zauważam u siebie czasem tendencję, żeby właśnie nie… nie przychodzić, żeby spróbować samemu sobie poradzić, żeby tę ciemność spróbować przegonić miotłą, czy co tam znajdę pod ręką. Boję się iść do Niego, bo to by mogło odsłonić moją ciemność, moją nieporadność, moją grzeszność i słabość. Boję się do tego przyznać, więc wolę sam sobie poradzić. I to pomimo tego, że wiem, iż samemu sobie raczej nie poradzę.
Czasem bywa inaczej. Czasem jest tak, że owszem, przychodzę do Niego z moją prośbą, ale odpowiedź odmowna albo brak odpowiedzi („Nie mogę wstać i dać tobie”) skutkuje moim wycofaniem się, ucieczką, odejściem, poczuciem osamotnienia. Lecz Jezus zaraz mówi, co mam robić: proś, a otrzymasz, kołacz, a otworzą ci, szukaj, a znajdziesz… nie zniechęcaj się, nie poddawaj, walcz! Nie walczysz tylko dla siebie, walczysz dla przyjaciela, który przyszedł z drogi. Gdyby to nie było o północy, nie potrzebowałbyś przyjaciela – mógłbyś pójść prosto do sklepu i samemu sobie kupić.
Zdałem sobie sprawę z tego, że ciągle brakuje mi zaufania do Boga, że ciągle nie umiem chwycić Miłości za rękę. Tak często próbuję po swojemu, bez proszenia, bez narażania się na odmowę (choć kiedyś usłyszałem takie zdanie, że odpowiedź odmowna to początek zdobywania czegoś, a nie koniec). Właśnie… bo na koniec Jezus znów powraca do tematu Ojca. I choć na ziemi może mnie spotkać wiele zła, to jednak kiedy proszę o chleb, to nie dostanę kamienia, gdy o rybę – nie dostanę węża. Ojciec niebieski daje mi swojego Ducha Świętego – ale czy proszę? Bo skoro próbuję sam sobie poradzić…
Dlaczego jednak próbuję sobie sam poradzić? Czy naprawdę Bóg jest moim przyjacielem? Czy Ojciec niebieski jest moim przyjacielem? Czy mam z Nim taką relację, że naprawdę nie boję się przyjść do Niego o jakiejkolwiek porze dnia i nocy (jakiejkolwiek porze mojego życia), by prosić Go o to, czego w danym momencie najbardziej potrzebuję? Bo to przywilej przyjaźni. Do obcych nie pójdę w nocy, nie otworzą, będą się bali… On jest moim Ojcem, jest też moim Przyjacielem. Czy w to wierzę?
Ojcze nasz, któryś jest w niebie – jesteś moim przyjacielem, nie przestając być Ojcem. Chwyć mnie za rękę, szczególnie wtedy, kiedy ja się wzbraniam, kiedy nie potrafię. Naucz mnie przychodzić do Ciebie o północy mojego życia. I naucz mnie wierności i cierpliwości w proszeniu, szukaniu, kołataniu do drzwi.
„Ojciec niebieski daje mi swojego Ducha Świętego – ale czy proszę?” Zatrzymało mnie zwłaszcza to zdanie…
O wiele rzeczy prosimy. O zdrowie, pracę, zdany egzamin, dobrego męża/żonę. A nasz drogi Ojciec w odpowiedzi na te nasze pragnienia obiecuje nam najpierw dar swojego Ducha.
I zaraz przypomniały mi się inne słowa: „Nie zostawię was sierotami. Przyjdę do was” i jeszcze: ” Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, by się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: <>”. O wiele prosimy. Ale najpiękniejszym darem, którym chce obdarować nasz Bóg jest obecność Ducha, Ducha miłości, ufności. I to jest właśnie to czego najbardziej potrzebujemy.
I tak mi się ciepło zrobiło na sercu. Mój Tata niebieski kocha mnie i pragnie mi dać to co najlepsze. Dlatego mogę do Niego przychodzić nawet o północy, dlatego mam walić mocno i uparcie do Jego drzwi. A On w swojej miłości odpowie. Nie zawsze tak jak ja to sobie wymyśliłam, ale odpowie. Bo kocha, bo jest Ojcem, bo jest Przyjacielem. Dziękuję Ci Boże!
Czego mi brakuję w relacji z Tobą? Wiem, że jesteś moim Przyjacielem. Przecież nie mam innego. Przychodzę do Ciebie często, mówię o sobie, może mniej słucham niż powinnam, co chcesz mi powiedzieć. Ale to już inna bajka. Bo tu odczuwam lęk, czy to Ty mówisz, czy to są moje myśli, czy słyszę to co chce usłyszeć, czasami nawet boję się, czy gdzieś tam nie ma podszeptów Złego.
Więc z tym słuchaniem też nie jest za dobrze. Nie umiem może tak do końca rozpoznać Twego głosu, więc wychodzę z założenia, że lepiej może nie nastawiać się na słuchanie. Ale brakuję mi tego, bo lubię Cię słuchać.
Chyba zawsze dziękuję za to co mi dajesz i za to co robisz dla mnie. Ale z tym proszeniem jest jakoś nie fajnie.
Bo proszę, ale gdy nie otrzymuję od razu tego o co proszę, przestaję wierzyć, że możesz mi to dać. Właściwie zastanawiam się wtedy, czy Ty chcesz tego co ja, czy to o co proszę jest zgodne z Twoją wolą. Bo jedno przecież nie może wykluczać drugiego, skoro modlę się o to abyś pomógł mi pełnić Twoją wolę. I tu rodzą się dylematy. Jaka jest Twoja wola wobec mnie. Trudno mi czasami ją rozpoznać. Skoro proszę o to co dobre, a Ty mi tego nie dajesz, czy mam prosić, dłużej, usilniej, cierpliwiej? Nie wiem. Proszę więc dalej ale bez tej wiary, że to otrzymam.
Mój Ojcze i Przyjacielu czy to wszystko nie mogłoby być jakieś prostsze?