Odwagi, Ja jestem!
Widząc, jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich… Mk 6, 45 – 52
Jest wieczór, a więc ciemno, łódź jest na środku, Jezus zaś sam na lądzie. Uczniowie w pełnej akcji. Trudzą się, bo mają przeciwny wiatr, wiosłują ile mogą. Te słowa są dla mnie jakby metaforą życia. Widzę w nich moje położenie, mój trud, to wszystko, co mam w życiu do zrobienia i czego nikt inny za mnie nie zrobi. Na dodatek pojawiają się przeciwności.
Czasem jest tak, że poszedłem naprzód, popłynąłem – przynaglony Słowem Pana. On jednak został na brzegu. Pracuję sam. Może na początku jest mi raźno, ale kiedy przychodzą ciemności nocy… Poczucie osamotnienia, wzmagający się wiatr, przeciwności losu sprawiają, że trudno jest dojść do celu. Na dodatek: gdzie On jest?
Pociesza mnie w tym tekście to, że On przychodzi do nich, krocząc po jeziorze. On panuje nad sytuacją, która dla nich, po ludzku, wydaje się nie do opanowania. On przychodzi do nich i są to słowa, które wiele razy wypełniły się w moim życiu. Doświadczałem Boga przychodzącego do mnie w pośrodku mojej nocy, w pośrodku jeziora – w pośrodku strasznie trudnej, przygnębiającej sytuacji. On przychodzi i musi mnie wtedy zapewniać o tym, że to On. Sam dodaje mi odwagi, bo w ludzkiej nocy widzę tylko zjawę, nie dowierzam.
Mieć odwagę w takim momencie, kiedy frustracja bierze górę, kiedy zmęczenie i bezsilność dają mocno o sobie znać, kiedy wydaje się, że ani noc, ani łódź nie posuwają się naprzód… Ale do tego właśnie On mnie wzywa, bym miał odwagę. Odwagę płynącą nie z czego innego, jak z tego, że On jest. To odwaga trzymająca się mocno osoby Jezusa, a nie moich własnych sił, które przez to wiosłowanie wcale nie wzrosły.
Mam wrażenie, że Jezus miał zamiar ominąć ich, o czym tekst mówi i być może czekać na nich na brzegu. Albo też kroczyć przed nimi. Widząc ich lęk wsiada jednak do łodzi i w tym momencie wiatr się uciszył. Mam wrażenie, że przyszedł na pomoc ich sytuacji. Ale mocno zastanawiają mnie ostatnie słowa, które powracają do znaku uczynionego przez Jezusa poprzedniego dnia – rozmnożeniu chleba. Padają twarde słowa o otępiały umyśle uczniów. Oni tam nic nie zrozumieli. Czego nie zrozumieli? Czy tego, co Jezus uczynił? To pewnie było dla nich jasne. Wszyscy widzieli i doświadczyli, czego Jezus dokonał. W czym byli otępiali? Może w zaufaniu Temu, który uczynił taki cud.
Dla mnie ewidentnie nie chodzi tu o sam cud, o „sprawę z chlebami”, lecz o osobę Jezusa. O Boga, który panuje nad rzeczywistością, który w swej opatrzności troszczy się o wszystko, który hojną, rozrzutną ręką karmi człowieka do sytości. Chodzi o Boga, który panuje nad moim lękami, nad wzburzonym jeziorem moich uczuć i nad wiatrem życia, który jest mi tak często przeciwny. Chodzi o Boga, który wkraczając do łodzi mojego życia sprawia, że wiatr cichnie, ale który być może nie zawsze do tej łodzi wejście, pozwalając natrudzić mi się aż do końca. Ale natrudzić z poczuciem obecności Tego, który nie przestaje pracować i trudzić się dla mnie.
O Boga, który panuje nad rzeczywistością,
Wspaniałe jest to, że w chwilach trudności czy zmagań Jezus nie ogranicza się do tego, co czasem otrzymujemy od innych ludzi – takiego zdystansowanego: „Oj wszystko będzie dobrze”. On działa, towarzyszy, sprawia że wszystko się uspokaja…
Ba! – ja sama się uspokajam, kiedy czytam te słowa 🙂 – bo przypominają mi, kto tam naprawdę jest moim Zbawicielem i kto mnie prowadzi w życiu.