Skrzydła jak orły
Lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły; biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą. Iz 40, 25 – 31
Zastanowiły mnie dzisiaj słowa Jezusa, który mówi, by wszyscy obciążeni i utrudzeni przyszli do Niego po pokrzepienie, a zaraz potem dodaje, by wzięli na siebie Jego jarzmo (Mt 11, 28-30). Wydaje się, jakby jeszcze dokładał ciężaru, albo zamieniał nasz ciężar na swój. A przecież przeważnie chcę, by Jezus zdjął mój ciężar i niczego więcej mi nie wkładał na barki.
Zadałem więc sobie pytanie: co oznacza Jezusowe brzemię? Czym jest Jego jarzmo? Bo w tekście nie ma nic o tym, że jest to jakiś specjalny ciężar, że mamy Mu pomagać w zbawianiu świata przez jakieś specjalne pokuty czy stanie się cierpiętnikiem. On nie wkłada mi na barki ciężaru nie do udźwignięcia, tak bym stał się „ofiarą za zbawienie innych”. To On jest jedynym Zbawicielem, nie ja. To On dźwiga nasze słabości i leczy wszelkie choroby.
Skoro nie ma mowy o czymś nadzwyczajnym, to pomyślałem o codzienności, o zwyczajności. Czy może tym Jego jarzmem i brzemieniem nie jest moja codzienność z jej trudnościami, przeszkodami, kłodami pod nogi… z jej krzyżem? Czy trudem nie jest dla mnie przyjąć tę rzeczywistość taką, jaka ona jest, bez narzekania, biadolenia, kręcenia nosem – wychodząc naprzeciw trudnościom i z Bożą łaską im zaradzać? Czy Jezus narzekał na swój krzyż? On w pewien sposób wyszedł mu naprzeciw. Przyjął to, co Go czeka, bez buntu – choć z lękiem, bez narzekania – choć nie biernie.
Odczułem wtedy, że owszem, nie jest łatwo przyjąć rzeczywistość i drugiego człowieka, a nawet siebie – takimi, jacy są. Że to jest jarzmo – relacji z ludźmi, zwłaszcza moimi wrogami, nieprzyjaznymi mi. Przyjąć jarzmo obowiązków, gdzie człowiek chciałby sobie poleniuchować, albo żeby samo się zrobiło, albo „tak zrobić, żeby zrobić, a się nie narobić”, żeby mieć jak najwięcej czasu dla siebie i jak najmniej na to, co trudne, choć wartościowe. Albo mieć czas dla siebie, a dla innych… jakieś ochłapy, bo przecież „muszę zadbać o siebie, muszę się jakoś urządzić, bo inni to żerują na mnie, więc nie mogę im nic dać z siebie”, itp. Pomyślałem, że może to jest to jarzmo i brzemię Jezusa – codzienność, w której On jest, w której On działa i daje mi siebie oraz swoją łaskę. Jak zacznę od niej uciekać w marzycielstwo czy fantazję, albo świat wirtualny, lub też świat swoich uciech i samozadowolenia – dopiero wtedy stanie się to ciężarem nie do udźwignięcia, bo poczuję, że… zostałem sam.
W tej codzienności mam zaufać Panu. A zaufanie zawsze jest ryzykiem. Bo oddaję w ręce drugiego coś, co jeszcze nie wiem, jak się skończy. Oddaję Bogu moje życie, oddaję moją codzienności – nie wiedząc, jak się wszystko ostatecznie potoczy i czy Bóg okaże się godny zaufania. To kolejna rzecz do przyjęcia – czy zgadzam się na coś takiego? Czy chcę Ci Boże zaufać właśnie w takich okolicznościach?
Panie, Twoje zaufanie daje mi skrzydeł, daje mi mocy – dzięki niej mogę brać moje życie w swoje ręce i działać w Twoje imię. Dziękuję Ci za Twoje brzemię codzienności, które jest słodkie i lekkie dlatego, że Ty w tej codzienności jesteś i działasz. Przychodzę do Ciebie ze wszystkim, w zaufaniu, bo Ty jesteś moim jedynym Panem – Ty jesteś Bogiem wiecznym, Stwórcą krańców ziemi, który się nie męczy ani nie nuży. Bądź błogosławiony na wieki!
Boze dzieki Ci ze jestes ze mna ,ze codziennie pomagasz mi dzwigac mojed ciezary.ze uzdrawiasz mnie z mojej slepoty i zaklamania.ze uczysz mnie jak podjac swoj krzyz i niesc go codziennie,Twoja obecnosc nadaje sens mojemu zyciu,tylko z Toba dla Ciebie warto zyc.Panie nigdy mnie nie opuszczaj,kocham Cie bardzo,,najbardziej na swiecie.Jezu ufam Tobie,wierze w Ciebie,chce zyc i oiddychac Toba
To On dźwiga nasze słabości i leczy wszelkie choroby.
„Moc się w słabościach doskonali”. Ile we mnie jeszcze jest słabości ?. Pan je odkrywa pomalutku abym zdołała to udźwignąć. Pan przychodzi do mnie w mojej codzienności w moich kolejnych doświadczeniach. Mówi do mnie i prowadzi każdego dnia.:) Pokazuje jakim jestem małym człowiekiem 🙂
To zaufanie to dla mnie najtrudniejsza część. Nauczyłam się polegać na sobie – a na co dzień przecież tak wiele zależy od mojej aktywności. To ja rzucam pomysły, organizuję, nadzoruję, dbam o wszystko. A tu nagle muszę zrezygnować z własnych pomysłów i uwierzyć, że moje szczęście wcale nie jest tam, gdzie tak usilnie próbuję dążyć, gdzie prowadzą moje codzienne wysiłki (czyli do jak największej wygody i braku trudności). A On chce mnie prowadzić w zupełnie innym kierunku…
Dziękuję za ten tekst 🙂