Serce i ręce
Lud, który siedział w ciemności, ujrzał światło wielkie… Mt 4, 12-17. 23-25
Jezus przychodzi w swoje rodzinne strony. Zostały one nazwane przez proroka „Galileą pogan”. Galilea to codzienność Jezusa, również moja. I ona nierzadko jest pogańska. Nie ma w niej miłości, nie ma wydania siebie, nie ma światła. Jest tylko skupienie na sobie, zamknięcie, ucieczka, niemoc. Do takiej mojej Galilei, takiej mojej codzienności przychodzi Pan. Ani się jej nie boi, ani nie brzydzi. Choć ja nieraz ową krainę najechałbym zbrojnie, by zaprowadzić w niej jakikolwiek porządek…
Jezus, nie. Wręcz przeciwnie. Przychodzi, by dać jej światło, by głosić nawrócenie, czyli zmianę myślenia, mentalności. Z niej płynie zmiana wszystkiego. O tym niesamowicie pisze dzisiaj św. Jan – jedyne, co mamy robić, to zachowywać Jego przykazanie, a jest ono bardzo proste: uwierzyć w imię Jezusa Chrystusa i miłować się wzajemnie. Wiara i Miłość. Jedna bez drugiej nie istnieją. One dwie prowadzą do nadziei, która zawieść nie może. Wiara, która wciela się w Miłość czynną, działającą, przebaczającą, miłosierną. Owa miłość jest konsekwencją wiary w Tego, który JEST MIŁOŚCIĄ.
Jan pisze dalej, że Ducha Bożego rozpoznaje się po tym, że uznaje Wcielenie Jezusa Chrystusa. Bóg stał się Ciałem. Miłość się wcieliła. Moja miłość także ma się wcielić, ma mieć skórę, ma być konkretna i dotyczyć bliźniego. Nie tylko deklaracje, piękne (i puste czasem) słowa. Konkret. Wygląda to trochę tak, jakby wiara była kwestią serca (rozumiem je jako centrum człowieka, jego najintymniejsza część, w którym duch człowieka łączy się z Duchem Bożym), a miłość kwestią rąk – wyciągniętych do bliźniego. Serce bez rąk nie istnieje…
Kiedy czuję niemoc, kiedy moja Galilea jest bardziej pogańska, niż mi się zdawało – wtedy mam przynosić do Jezusa i oddawać Mu wszystkie moje słabości, wszystkie choroby, wszystkich moich opętanych, epileptyków i paralityków. To wszystko, co we mnie potrzebuje Jego dotknięcia, Jego uzdrowienia. Przynosić to i ofiarować Mu.
A On ich uzdrawiał.
„a miłość kwestią rąk – wyciągniętych do bliźniego” nie tylko po to, aby dawać, wyciągniętych aby otrzymywać, by przyjmować to co wcielony Bóg, Miłość w ciele chce nam dać. Także przez innych ludzi.
Ale czasem jest to za trudne by Mu to wszystko oddawać. ..
Wtedy trzeba mieć dość miłosierdzia dla siebie, by uznać swoją nieporadność w oddawaniu Mu wszystkiego. I iść dalej, pozwalając – na ile tylko potrafię – by mnie prowadził.
Panie dotykaj i uzdrawiam, to co we mnie jeszcze jest chore i nie oddane TOBIE 🙂