Przyjąć
Józefie, nie bój się wziąć do siebie… Mt 1, 18 – 24
To, co się dzieje, uruchamia w Józefie lęk. Pod jego wpływem chce oddalić Maryję wraz z jej dzieckiem.Postępuje szlachetnie, robiąc to bez rozgłosu, fleszy, fajerwerków. Boi się przyjąć do siebie.
Więc kiedy do Józefa przychodzi Anioł, pierwsze słowa, jakie kieruje do niego to: Nie bój się! Przypomniały mi się pierwsze słowa, jakie człowiek wypowiedział po grzechu: Przestraszyłem się… Odkrywam w sobie ten sam lęk, jaki jest u Józefa. Bo w ogóle odkrywam, że Józef to obraz mnie samego, moich lęków, niepewności, bezradności, sprzecznych myśli i uczuć. Bo tak go sobie wyobrażam w momencie poznania prawdy o Maryi.
Anioł przychodzi do niego i mówi mu, by nie bał się przyjąć. Jakże bardzo te słowa są prawdziwe w kontekście trudności i przeciwności, które targają życiem. Bo tak często ten lęk odkrywam w sobie. Lęk przed przyjęciem Jezusa, który przychodzi do mnie przez Maryję. Lęk przed przyjęciem Tego, który przychodzi, by mnie zbawić. Ale ja boję się i jak pierwszy człowiek, ukrywam się przed Bogiem. Boję się i jak Józef chcę „oddalić” całą tę niewygodną dla mnie sytuację. Po cichu, bez rozgłosu wycofać się na z góry upatrzone pozycje i jakoś to przeczekać, przeżyć, wylizać rany…
Pan mnie zaprasza, bym przyjął Go do mego serca i domu. By przyjął Go i wpuścił w to wszystko, w czym jestem taki bezradny, wycofany, zamknięty. Z drugiej strony ta moja bezradność pokazuje, że sytuacja wymyka mi się spod kontroli, a ja przecież nie znoszę, by coś było poza kontrolą. Włącza się wtedy perfekcjonizm, który na wszystkim kładzie swoją łapę i próbuje trzymać rękę na pulsie.
Może dlatego Bóg posyła do Józefa anioła w nocy, kiedy Józef śpi. Wtedy staje się bezbronny i bardziej skory do przyjęcia tego, co Bóg mu ma do powiedzenia. Można powiedzieć, że noc i sen są takim momentem, w którym człowiek jest bardziej otwarty na przyjęcie. I dlatego pewnie mistycy lubili noc duszy – człowiek w tej ciemności niejako „musi” zaufać Bogu, podać Mu rękę i pozwolić się poprowadzić. A do tego właśnie zaprosił Bóg Józefa, który niczego wszak nie rozumiał.
Dochodząc do kresu Adwentu czuję, że Bóg mnie właśnie tu doprowadził – pokazując mi moje podobieństwo do Józefa, zaprosił – jak jego – do przyjęcia Jezusa, wpuszczenia Go do mego życia. Mam pozwolić, by On naprawdę działał, oddać Mu kierownicę mego życia. Nadal nie będę rozumiał, bo Jezus narodzi się w stajni, ubóstwie, niewygodach jako małe Dziecię. Potrzebuję więc przyjąć Boga jako Dziecko i Jemu podać rękę. Tylko że to nie ja będę to Dziecko prowadził i „wychowywał”, lecz Ono mnie… Czy przyjmę i pozwolę Mu na to?
Tak. Przyjmuję.
I wyrzekam się pisania scenariusza swego życia na własną rękę.