Ad Amorem
Asyria nie może nas zbawić, nie chcemy już wsiadać na konie ani też mówić „nasz Boże” do dzieła rąk naszych. Oz 14, 2 – 10
Dwa wydarzenia, fundamentalne dla mojego życia, poruszyły mnie dzisiaj i skupiły moją uwagę. Pierwsze to dzieło stworzenia. Bóg uczynił świat, a w nim mnie – takiego, jakim jestem. Zrobił to z nadmiaru miłości. Nic innego Nim nie kierowało. Skąd to wiem? Bo nie jestem kimś koniecznym. W tym sensie Bóg mnie „nie potrzebował”. Ale Bóg mnie potrzebuje – to też wiem, lecz jedyną racją uzasadniającą tę potrzebę jest właśnie miłość.
Aby nauczyć się kochać potrzebuję to przyjąć. Nie mam skupiać się za bardzo na „dziełach rąk moich”. Mam uznać, że sam jestem dziełem rąk Bożych. Ta świadomość bycia Jego dzieckiem, bycia kimś bliskim i bardzo chcianym przez Boga jest wzruszająca. Pobudza mnie do wdzięczności i miłości. Miłości, która stara się być jak najlepszą odpowiedzią na to, co od Niego otrzymałem i nadal dostaję.
Miłość się kończy, kiedy uznaję, że sam jestem stwórcą – szczególnie samego siebie. Zasklepiam się wtedy w sobie i zaczynam kontemplować swoją „wszechmoc”. Wydaje mi się, że wszystko mogę, wszystko mam i jestem kimś. Owszem, jestem kimś – ale w Bogu. Owszem, wszystko mogę – ale w Tym, który mnie umacnia. I także wszystko mam – ale w Ojcu, od którego wszystko pochodzi.
A drugie fundamentalne wydarzenie to zbawienie. Potrzebuję go, bo choć jestem kochany przez Ojca miłością pełną i bezwarunkową, to jednak zraniony przez grzech stale próbuję się wyemancypować spod tej miłości i zamknąć w egoizmie. Ciągle wchodzę na bagno, z którego nie potrafię się uwolnić o własnych siłach. Stale próbuję jeść to, co rzucają świniom, choć w domu Ojca nikomu chleba nie brakuje. Dlatego potrzebuję zbawienia. Tego nie może mi ani obiecać, ani dać żaden człowiek. Tego nie jestem w stanie sam sobie wypracować. To Bóg posyła na świat swego Syna, który wychodzi naprzeciw mojej nędzy. Bez Niego nic uczynić nie możemy (por. J 15, 5).
Kiedy patrzę na te dwa wydarzenia, które Bóg dla mnie nieustannie czyni, to nie mam wątpliwości, które przykazanie jest największe (Mk 12, 28b – 34). I być może potrafiłbym – podobnie jak ów uczony w Piśmie – rozumnie odpowiedzieć Jezusowi. Tylko że najtrudniej z tego wszystkiego jest właśnie kochać. Najtrudniej jest odpowiedzieć miłością na miłość. Widzę to po relacji z Bogiem, po mojej modlitwie, wierności Jemu, otwartości i wpuszczaniu Go w ciemne zakamarki mego serca, zaufaniu i wierze… widzę po spotkaniach z bliźnimi… niektórych z nich bardzo trudno mi przyjąć, zaakceptować ich sposób bycia, zgodzić się na ich inność, przebaczyć trudne słowa, gesty, miny czy konkretne krzywdy, które mi wyrządzili… tak trudno mi również zgodzić się na siebie samego, na niektóre momenty z historii mojego życia, na moją pychę i egoizm, które tak często dają mi popalić…
Uleczę ich niewierność i umiłuję z serca, bo gniew mój odwrócił się od nich. Stanę się jakby rosą dla Izraela, tak że rozkwitnie jak lilia i jak topola rozpuści korzenie… Ja go wysłuchuję i Ja nań spoglądam, Ja jestem jak cyprys zielony i Mnie zawdzięcza swój owoc. Panie, przyjmij mnie i moją miłość – taką, jaka jest. Chcę Cię kochać coraz bardziej i bardziej – w stworzeniu, drugim człowieku, moim sercu. Chcę czynić wszystko na Twoją większą chwałę!
Panie, przyjmij mnie i moją miłość – taką, jaka jest. :))
Wpis Ojca oddaje to co myślę i czuję. Bardzo dziękuję za poruszenie serca i umysłu.