Przyjdź Panie Jezu!
Następnie powiedział: „Oto idę, abym spełniał wolę Twoją”. Hbr 10, 5 – 10
Zastanawiałem się na modlitwie nad wspólnym mianownikiem dzisiejszego dnia, jego czytań i liturgii i zabrzmiało mi w sercu jedno słowo: Przychodzę! I prorok Micheasz mówi o wychodzeniu z Betlejem Pasterza Izraela (Mi 5, 1-4a) i list do Hebrajczyków, wyżej cytowany. Ewangelia zaś (Łk 1, 39 – 45) również mówi o przychodzeniu Boga do Elżbiety, ale przez Maryję i pod Jej sercem.
Najpierw uświadomiłem sobie, że tak często w mojej głowie znajduję myśli, że to ja przychodzę do Boga, że to ja Go szukam, ja składam Mu jakieś ofiary z mojego życia (mój czas, siły, talenty, itd.). A tymczasem prawdą, która była trąbiona przez cały Adwent i która dotyczy całego życia jest to, że to On przychodzi do mnie… a nie ja do Niego. To On jest w ciągłym ruchu, On ciągle idzie ku mnie, zmierza do mnie. Adwent nie jest czasem mojemu wychodzeniu do Pana, przychodzeniu do Niego. Adwent jest czasem, kiedy mam Mu przygotować drogę, po której On idzie! Moje przychodzenie do kościoła itp. to tylko fizyczne przemieszczanie się, a nie przychodzenie w głębszym sensie. Inicjatywa zawsze należy do Boga. On nie jest Bogiem, do którego się przychodzi z ofiarami, dobrymi uczynkami, czy nawet grzechami.On jest Bogiem, który pierwszy wychodzi do człowieka, który szuka, któremu zależy na nim.
A w związku z tym zadałem sobie pytanie: Na co czekam w te święta? Bo niestety doświadczenie pokazuje, choćby z rozmów z ludźmi czy nawet konfesjonału, że ogromna ilość ludzi czeka na: wolne od pracy i nauki, na spotkania rodzinne, klimat świąteczny czy tzw. „magię” świąt, na prezenty, radość pobycia z dziećmi, dawno nie widzianymi krewnymi… Wspaniale. Ale jeśli tylko na to czekam, to nie zauważę przychodzącego Boga! Po prostu się z Nim rozminę. A może nawet gorzej – będę podobny do mieszkańców Betlejem, u których nie znalazło się dla Niego miejsce. Bo przychodzący Bóg mógłby przecież popsuć klimat świąt. Tak, jak przychodzące na świat dziecko przewraca do góry nogami spokojne życie rodziców, tak przychodzący Bóg – Dziecko chce wywrócić do góry nogami nasz „poukładany” świat (często to „poukładanie” oznacza „stanie na głowie”, bałagan życiowy). To nie ja przychodzę do Boga; to On przychodzi do mnie, ale czy Go wpuszczę, czy pozwolę wejść, czy pozwolę Mu na zmianę mojego życia?
I ostatnia rzecz, która mnie dotknęła dziś. Bóg przychodzi do mnie, ale po to, bym pozostał bierny. Przychodzenie Boga jest też po to, , by mnie wprowadzić w ten sam ruch – bym przychodził, ale do kogo? Mam iść do drugiego człowieka, na wzór Maryi idącej z pośpiechem do Elżbiety. Bo na sądzie ostatecznym, o którym Jezus mówi, może się zdziwię, że Bóg mnie nie spyta, czy chodziłem na Msze, Roraty, czy chodziłem do spowiedzi i na nabożeństwa i czy „odmawiałem pacierz”, jak się wielu dorosłych ludzi spowiada… Ale zapyta mnie, czy nakarmiłem głodnego, czy odwiedziłem chorego, czy podniosłem pijanego, żeby sobie krzywdy nie zrobił, czy wsparłem umierającego, czy miałem czas dla swoich dzieci i żony, czy szanowałem bliźniego nie obmawiając go, nie kłamiąc… To w formie negatywnej, ale w pozytywnej – czy byłem otwarty na bliźniego i jego potrzeby, czy dałem mu swój czas i siły, czy na wzór Maryi spieszyłem mu z wszelką pomocą…
Bóg przychodzi do mnie, rodzi się w moim sercu i chce, bym ja ogarnięty Jego miłością, przychodził do mojego bliźniego i służył mu. Nie tylko w ciepłym klimacie wigilijnego stołu, ale przez całe życie. Przyjdź Panie Jezu! Nie zwlekaj!
On ciągle idzie ku mnie, zmierza do mnie aja co mogę Tobie dziś uczynić. Co mogę….:)