Mistrzu, całą noc pracowaliśmy…

Odejdź ode mnie Panie, bo jestem człowiek grzeszny. Łk 5, 1 – 11

Ile razy się napracowałem, a sieci i tak były puste. Płukanie sieci po połowie to zajęcie bardzo poniżające, frustrujące – bo pokazuje bezsilność, zniechęcenie, daremny trud. Przecież wydawało mi się, że jestem ekspertem w sprawach mojego własnego życia. To ja wiem najlepiej co, gdzie i z kim. Jak Szymon, który był ekspertem w łowieniu ryb. Wiedział kiedy trzeba wypłynąć i gdzie i o jakiej porze. Mimo to… sieci są puste o poranku. Zamiast spodziewanej satysfakcji, liczenia ryb, oprawiania ich, cieszenia się z zysku… zniechęcenie.

Ileż razy towarzyszyły mi takie właśnie emocje. A najgorsze było to, że właśnie w takich momentach całą winę brałem na siebie (nawet gdy inni byli winni, albo w ogóle ich nie było) i… kopałem leżącego. Samego siebie. Bo mam wrażenie, że tak najłatwiej. Zły na siebie, bo może jednak coś nie tak zrobiłem, coś nie o tej porze, coś nie w ten sposób co trzeba… ale to tylko nakręcało moją frustrację i powodowało, że coraz mniej miałem ochoty wypływać, starać się, szukać, walczyć.

Na szczęście to On sam przychodzi i „wprasza się” do mojej łodzi. I mówi słowa, których nigdy wcześniej nie słyszałem. Szczególnie ważne były dla mnie te, w których mówił o tym, że mnie kocha takiego, jakim jestem. Że moje sukcesy czy porażki nie decydują o mojej wartości, bo tę mam sam z siebie, taki, jaki jestem. Wzruszały mnie te słowa. Poruszały coś najgłębszego we mnie. Pokazywały mi zupełnie inny poranek. Niby bezowocny, niby z pustymi sieciami, ale… ale z pewnością, że to się zdarza, że nie muszę siebie za to karać, że najlepsze połowy wychodzą z Nim i to o godzinach, o których nikt przy zdrowych zmysłach nie wypływa na jezioro, by łowić.

Zawsze dogania mnie jeszcze świadomość, że „jestem człowiek grzeszny”. Że nie zasługuję, nie jestem warty tego, co dla mnie robi. Ale On jakby mnie nie słuchał. Powtarza do znużenia: kocham Cię, jesteś dla mnie ważny taki, jaki jesteś, wszystko w Tobie jest piękne i dobre i warte miłości.’

Panie, wierzę Ci, choć czasem tak trudno mi to przyjąć. Pomóż mi przyjąć Twoją miłość. Naucz mnie kochać siebie samego dokładnie takiego, jaki jestem, z moją jasną i ciemną stroną, z moimi zaletami i wadami, sukcesami i porażkami, z tym z czego jestem dumny i czego się wstydzę… Panie… idę za Tobą.

4 komentarze

  1. Agata
    9 wrz, 2012

    Uśmiechnęłam się, gdy „przypadkiem” ktoś polecił mi tego bloga (i to nie żaden dobry znajomy…), mówiąc, że powinnam przeczytać tę notkę.

    I się zastanawiam, czy powinnam komentować, czy też nie. Zaryzykuję jednak…

    Piszesz: „zawsze dogania mnie jeszcze świadomość, że „jestem człowiek grzeszny”.
    Tylko wiesz co? Są tacy, którzy Twoją grzeszność kochają. Albo inaczej – kochają Cię takim, jakim jesteś. I może brzmi to jak wyzwanie miłości nawiedzonej nastolatki (nigdy nie powiedziałam, że jestem zupełnie zdrowa ;-)), ale tak rzeczywiście jest! Pomimo tego, że kiedyś miałam ochotę wstać i wyjść, bo powiedziałeś coś, co mnie zraniło (i dobrze, szczerość to podstawa, a mi się czasem przydaje chlust wody [albo benzyny] by ugasić to, co złe, a to dobro wyzwolić!). Pomimo tego, że czasem nie byłeś taki, jakim mi się wydawało, że „powinieneś” być. Pomimo wszystko, to wydaje mi się (bo pewna to ja nigdy nie jestem – bo żem dziwna baba [chyba] jest), że Cię kocham. Takiego, jaki jesteś. No i modlę się (czasem), by Ci się dobrze wiodło. Byś siebie zbytnio nie obarczał tym, co życie przynosi, albo tym, co sobie sam chcesz nałożyć. Bo naprawdę, naprawdę czasem nie warto.

    Aż dziwię się, że piszę to właśnie ja – która ma wiecznie problemy z samoakceptacją, akceptacją Boga i akceptacją własnego życia (takim, jakie ono jest). Ale coś się chyba zmieniło. I skłamię, pisząc, że nie miałeś w tym swojego udziału. Miałeś. I to spory. Chyba największy.

    Czasem pisałam, że Bóg Cię kocha. I nawet w to wierzyłam. Gorzej z miłością Boga… do mnie samej. Dziwny człek jestem, że łatwiej mi uwierzyć w dobro złoczyńcy wiszącego na krzyżu (naprawdę nic do niego nie mam…) niż mnie samej. Albo inaczej – łatwiej uwierzyć w bożka aniżeli w Boga, który JEST, KOCHA i DZIAŁA… we mnie. Może działać w mojej siostrze, w Tobie, w innych szalonych (lub nie) jezuitach, ale – kurczę – we mnie? Olaboga!

    No i ta notka… i nie tylko ona… te wszystkie rozmowy… albo Twój monolog (bo mówić się dopiero uczę) utwierdziły mnie w tym, że Bóg mnie kocha. Już dawno tego doświadczyłam, prawda. Ale od doświadczenia do przyjęcia jest daaaleka droga. Teraz jestem chyba po środku – bo raczej wierzę, choć trochę nie pojmuję, jak mnie – zrzędliwą babę – może kochać. Ale zaczynam wierzyć… I to jest piękne!

    Nie wiem, czy to ma ład, skład i sens… Nieważne.

    Pomodlę się za Ciebie – o to doświadczenie. Nieustanne i mocne. Byś w Drodze nie ustał.

    PS. Przepraszam, że tak na „TY” – ale łatwiej mi sformułować swoje myśli.
    PPS. Dobrze, że jesteś, Ojcze!
    PPPS. Chyba przestaję wierzyć w przypadki.
    PPPPS. Przepraszam za długość tego komentarza…

    Pozdrawiam!

  2. boz
    7 wrz, 2012

    Panie… idę za Tobą . :))
    tak jak umiem i pragnę

  3. Lucy
    6 wrz, 2012

    „Jestem człowiekiem grzesznym dlatego przyjdź do mnie Panie, bo sama nie dam rady, nie potrafię, bez Twojej pomocy zginę, nic nie zdziałam.”
    Tak teraz wołam, chociaż kiedyś było inaczej. Ileż razy przychodziło to zniechęcenie, tyle się starałam a tu znowu upadek, tak walczyłam a tu kolejna klapa. Nigdy już się nie podniosę nie dam rady, to wszystko bezsensu na nic moje starania. Tak było, – bo wszystko chciałam sama zdziałać, być może z pomocą innych ludzi ale bez Boga. Jaki wtedy czułam bezsens i cierpienie.
    Jak dużo się zmieniło.
    Wiem, że sama z siebie nic nie potrafię i nie zdziałam, dlatego nie boję się prosić Cię Panie o pomoc i wiem, że jesteś ze mną na każdym kroku i cały czas dodajesz mi sił. Dlaczego nie miałabym przyjść do Ciebie po pomoc, wszak jestem Twoją najukochańsza córką a Ty moim Ojcem. Dlatego przychodzę codziennie i proszę: Pomóż mi Panie pełnić Twoją wolę, pomóż mi stać się taką jaką chcesz mnie widzieć. I Ty pomagasz, nie szczędzisz mi swoich łask. Jaka to radość.
    Nie myślę w tych kategoriach czy zasługuję na Twoją miłość czy nie, na miłość nie można sobie zasłużyć, no bo jak ? Ukochałeś mnie Boże i stworzyłeś z miłości i za to Ci dziękuję. Bo Twoja miłość dodaje mi skrzydeł.
    Pewnie, że czasami ogarnia nie jeszcze pustka, zniechęcenie są takie momenty, ale Ty nie pozwolisz mi w nich długo trwać. Zawsze postawisz na mojej drodze jakiegoś anioła który mnie wyrwie z takiego marazmu, albo natchniesz jakąś myślą, obrazem i wtedy w sercu pojawia się radość. Uwielbiam te momenty, kiedy rozjaśniasz te mroki i uczysz mnie cieszyć się i doceniać najdrobniejsze rzeczy. I nie mogę do tej pory pojąć mój Ojcze jak to zrobiłeś, że uwierzyłam w siebie, że czuję się kimś ważnym, kochanym, przyjętym.
    I czuję, że to co do mnie mówisz to najprawdziwsza prawda: „kocham Cię, jesteś dla mnie ważna taka, jaka jesteś, wszystko w Tobie jest piękne i dobre i warte miłości.”

  4. Kinga
    6 wrz, 2012

    Uwielbiam te Ewangelię, jest ona dla mnie zawsze jak plaster na moje mocno krwawiące serce. Bo tak często chodzi mi po głowie rozpaczliwy krzyk: „Odejdź Panie!” Bo… nie zasługuję, bo jestem taka beznadziejna, bo grzeszę, bo wciąż upadam, choć przecież już miało być lepiej.
    I bardzo się cieszę, że św. Piotr wypowiedział w twarz Jezusowi te słowa… I cieszę się, że mogę słyszeć wciąż te Jezusową odpowiedź: „Nie bój się!” On wciąż porywa mnie swoją bezwarunkową miłością i „wprasza się” do mojej łodzi, i płynie ze mną tam, gdzie sama dotrzeć nie potrafię, i czyni we mnie to, czego ja uczynić sama nie umiem…

    Dzięki Ci Panie, że Ty bierzesz całą moją niemoc! Że towarzyszysz mi, nawet gdy ja gubię Ciebie. Że nie rezygnujesz ze mnie, nawet jeśli odnoszę druzgocące porażki, przegrywam na całej linii. I zdumiewasz mnie swoją miłością i swoimi wielkimi dziełami wobec mnie! Chociaż „jestem człowiek grzeszny”…

Submit a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *