Poznać Jezusa
I mówili: „Czyż nie jest to syn Józefa?” Łk 4, 21 – 30
Mieszkańcy Nazaretu znali Jezusa. Znali Jego rodzinę, krewnych. Wiedzieli, gdzie mieszkają, czym się zajmują. Przebywali pośród nich. Kiedy Jezus wyszedł z domu i zaczął swoją publiczną działalność, zaczęły do nich docierać dziwne wieści. Oto ten, którego tak „dobrze” znali, głosi naukę, gromadzi wokół siebie ludzi, uzdrawia chorych, dokonuje różnych znaków. Być może nie dowierzali tym pogłoskom, byli sceptycznie nastawieni.
Nadarzyła się okazja, by to sprawdzić, kiedy Jezus pojawił się w Nazarecie. Kiedy odczytał fragment Izajasza, przyświadczali Mu i dziwili się pełnym mocy i miłosierdzia słowom, które głosił. Ale czy dotknęło to ich wnętrza? Mam wrażenie, że niekoniecznie. Mam wrażenie, że zostali „na zewnątrz” prawdziwego poznania Jezusa. Okazuje się bowiem, że oni chcą widzieć znaki, że obchodzą ich tylko cuda. Oni nie byli świadkami tego, co Jezus czynił. Jezus ujawnia ich intencje „dokonajże i tu, w swojej ojczyźnie, tego, co się wydarzyło, jak słyszeliśmy, w Kafarnaum”. Myśmy o tym tylko słyszeli…
Czasem chcę od Jezusa, by dokonał czegoś w moim życiu, bo słyszałem, że innym to się udało. Ale czy mam odwagę wejść w taką relację z Nim, by naocznie się przekonać, by naprawdę poznać, kim jest Jezus? Kiedy o tym myślałem, przyszły mi słowa św. Ignacego z jego prośby w Ćwiczeniach Duchowych: „prosić o dogłębne poznanie Pana, który dla mnie stał się człowiekiem, abym Go bardziej kochał i więcej szedł w Jego ślady” [ĆD 104]. Dogłębne poznanie Pana oznacza poznanie „od środka”. Mam wejść w życie Jezusa, mam być z Nim 24 godziny na dobę – by naprawdę móc powiedzieć, że znam Pana.
Ale co oznacza być z Nim 24 h na dobę? To modlitwa, która będzie miała swój określony czas i miejsce w moim dniu. Modlitwa, której nie dam sobie nikomu ani niczemu zabrać. Święty czas przebywania z Bogiem sam na sam. W dalszej kolejności – mój bliźni. Jaki jestem wobec niego? Kim on dla mnie jest? Czy mam wobec niego relację miłości, jak o tym pisze dziś św. Paweł (1 Kor 13, 1-13)? Czy dbam o to, by żyć w zgodzie z każdym człowiekiem, o ile jest to zależne ode mnie? Tu pojawi się moja cierpliwość, łagodność, wierność, opanowanie, wyrozumiałość, przebaczenie, znoszenie zła i krzywd, pokora, stawianie bliźniego wyżej od siebie, wszelka pomoc. Bo poznanie Jezusa i miłość objawiają się w konkrecie życia, a ten konkret do mój bliźni. To wreszcie relacja do samego siebie, która w jakiś sposób jest zawarta w relacji do Boga (który mieszka we mnie) i do bliźniego (którego mam kochać, jak siebie samego).
Jeśli znam Jezusa tylko „z zewnątrz”, tylko powierzchownie, to będę szukał znaków i cudów, nie pytając kim On tak naprawdę jest i czego pragnie. Prawdziwe poznanie bierze się z głębokiej i zażyłej relacji. A do tego potrzeba czasu i wytrwałości. Potrzeba, by On stał się pasją mojego życia. Niezależnie, kim ja jestem i jakie jest moje życie. On ma stać w jego centrum, jako pasja i sens!
Zastanawiałam się, czy coś napisać, czy jednak sobie odpuścić, ale jednak… napiszę 🙂
Kiedyś, zupełnie niedawno, mówiłam Bogu: jeśli istniejesz, zrób to i to; albo: jeśli mnie kochasz, to…; w najlepszym wypadku powiedziałam: jeśli MOŻESZ, to… Tak, jakbym ograniczała Jego działalność do tej, którą MOŻE, którą JA CHCĘ i stawiała Pana pod ścianą: bo albo istniejesz, albo spadaj 😉 Może takie nieco brutalne te słowa, ale tak rzeczywiście było. I się buntowałam.
I tę relację z Bogiem przerzuciłam również na ludzi. Albo może odwrotnie – moje skrzywione relacje z ludźmi działały destrukcyjnie w relacjach z Bogiem. Bo JA chciałam być pierwsza, JA chciałam być kochana, wreszcie to MNIE krzywdzono, to JA byłam najbardziej zraniona, to z SIEBIE SAMEJ czyniłam cierpiętnika. Celowo piszę te słowa z wielkich liter.
I tak sobie teraz myślę, że wiele w tym było żalu. Wiele nieporozumień. Wiele sprzeczności. Chcesz kochać? A ciągle się martwisz. Nie potrafisz kochać? OK, ale pozwól innym kochać ciebie. I tak dalej, i tak dalej.
A Bóg był gdzieś z boku i się przyglądał, i pewnie podśmiewał pod nosem (Bożym nosem ;)), że stworzył takiego cudownego (cudacznego:-)) człowieka, który nie potrafi zrobić nic, by sobie ulżyć. Sobie, nie komuś innemu. Bo to mnie było źle. MNIE. Kurde, MNIE. 🙂
I ostatnio zdałam sobie sprawę, jak ja mocno mówiłam: nienawidzę, jak w tym bagnie trwałam i nie pozwalałam SOBIE wyjść. Mówiłam: nienawidzę ojca, a tymczasem lgnęłam do niego i potrzebowałam jego miłości. Dalej ją potrzebuję. Z tym, że teraz wiem – ja go kocham. Takiego, jaki jest. A jest piękny i bezbronny jak dziecko, czasami silny i władczy. Jak człowiek, kochany przez Boga.
Może to górnolotne, ale dziękuję, że mi w tym wszystkim towarzyszyłeś. Bardzo dziękuję.
Jeśli uznasz ten komentarz za zbyt intymny i prywatny – OK. Radzę usunąć 🙂 A jeśli nie… Niech będzie on świadectwem. Szczęśliwym świadectwem.
Aha, do czego zmierzam? 🙂 Bo teraz nie potrzebuję znaków i cudów. Jasne, czasami się przydają, ale… Ja wiem, Komu zaufałam. Teraz nie mam ani strapienia, ani pocieszenia duchowego – jest normalnie. Sesja, studia, tęsknota, radość, smutek… Pragnienie. Normalka. A Bóg jest.
Ciągle ten sam.
„Jeśli znam Jezusa tylko „z zewnątrz”, tylko powierzchownie, to będę szukał znaków i cudów, nie pytając kim On tak naprawdę jest i czego pragnie. Prawdziwe poznanie bierze się z głębokiej i zażyłej relacji. A do tego potrzeba czasu i wytrwałości. Potrzeba, by On stał się pasją mojego życia. Niezależnie, kim ja jestem i jakie jest moje życie. On ma stać w jego centrum, jako pasja i sens!”
Już wiem, o czym do mnie mówisz, Ojcze. W końcu 🙂
Pozdrawiam i przytulam,
A.
On stał się pasją mojego życia.