Osądzać miłosierdziem
W jakiej bowiem sprawie sądzisz drugiego, w tej sam na siebie wydajesz wyrok, bo ty czynisz to samo, co osądzasz. Rz 2, 1 – 11
Bliźni jest dla mnie jak lustro. Odkrywam to ostatnio coraz bardziej. Chodzi o takie sytuacje, kiedy bez jakiejś wyraźnej przyczyny zaczynam go atakować, niszczyć, obgadywać, obrażać się, odwracać. Wcale nie musi to być ostentacyjne czy widoczne na zewnątrz. Sam wiem, ile miałem słownych potyczek z różnymi osobami, lecz rozgrywało się to tylko w mojej głowie.
Złe myślenie i złe mówienie o drugim człowieku niszczy nie tylko jego. Bo jeśli bliźni jest w jakimś sensie moim lustrem, to czyniąc krzywdę jemu, czynię ją równocześnie sobie. Agresja skierowana na bliźniego pokazuje mi tylko, że de facto atakuję samego siebie. Obgadując kogoś, czy źle o nim myśląc projektuję na niego to, co sam myślę o sobie. O tym mówi św. Paweł, choć innymi słowami. Bo obgadywanie to nic innego, jak wzięcie z rzeczywistości pewnych faktów na temat bliźniego i podkolorowanie ich, by w bardziej krzywym świetle go przedstawić. Czy po to, by mu pomóc stać się lepszym? Nie. Po to, bym ja miał lepsze samopoczucie, że na jego – wykrzywionym tle – wyglądam dużo lepiej.
Ale mechanizm jest właśnie ten. Bo u mnie często jest dokładnie to samo, co widzę u bliźniego. On jest jak lustro, które mi przypomina moje niedoskonałości. Problem polega na tym, że tych niedoskonałości nie akceptuję w sobie, nie cierpię i chcę o nich za wszelką cenę zapomnieć, wyprzeć, wymazać. Burzą mi bowiem mój „idealny” obraz samego siebie. Skoro tak, to trzeba zaatakować tego, kto mi ten obraz burzy. Wyżywam się więc na bliźnim, który specjalnie nic złego mi nie zrobił. I nawet nie uświadamiam sobie do końca dlaczego tak robię. Bardzo wielu ludzi w konfesjonale nazywa to „drobnym grzeszkiem codzienności” (a więc codziennie się tym zajmują), nie widząc, że krzywdzą bliźniego i obnażają siebie.
Co na to wszystko poradzić? Owszem, stosuję różne osądy wobec ludzi i wobec świata, który mnie otacza. Ale jaki to jest sąd? Bo krzyż to również osąd świata, pełnego grzechu i zła. Ale jaki to jest sąd? Miłosierny. Cały mój wysiłek potrzebuję więc skierować nie na to, by nie osądzać czy nie wyrażać swojej opinii, lecz by zadbać o to, by był to sąd miłosierny. Tu nie chodzi o to, by przymykać oczy na zło. Wręcz przeciwnie. Ale widząc prawdę, bez wybielania i usprawiedliwiania – nie potępić człowieka. Przede wszystkim samego siebie. Bo kiedy nie akceptuję siebie, takiego jakim jestem, kiedy nie potrafię sobie samemu okazać miłosierdzia czy przebaczyć – taki sam, nieprzejednany, będę wobec moich bliźnich. Są sytuacje, w których sobie tego nawet nie uświadamiam. Mogę się wtedy stać podobny do faryzeuszów i uczonych w Prawie, do których Jezus mówi dziś: Biada! (Łk 11, 42 – 46).
Panie, naucz mnie osądzać wszystko miłosierdziem, począwszy od samego siebie. Naucz mnie kochać samego siebie, wraz z moimi słabościami, upadkami i grzechami – abym potrafił również kochać każdego bliźniego, takiego samego grzesznika jak ja.
Nie jestem przekonany czy warto w ogóle innych osądzać. Ktoś może być dzisiaj zły, a jutro może się nawrócić. I wtedy może się okazać, że on jest bliżej Boga niż ja.