Zmierzać do…
Ponieważ zmierzał do Jerozolimy. Łk 9, 51 – 56
Zaintrygowały mnie dziś te słowa. Powtarzają się dwa razy. Jezus idzie do Jerozolimy. I oczywiście, sens pierwszy jest taki, że Samarytanie nie przyjęli Go, bo był Żydem i szedł do Jerozolimy, a oni czcili Boga nie w świątyni, lecz u siebie – na górze. Jednak dla mnie ten sens się pogłębił, gdyż Jezus nieustannie zmierza ku swemu przeznaczeniu – ku Jerozolimie. Idzie tam, gdzie do-pełni swojego życia.
A ja? Dokąd zmierzam? Jaki jest kierunek mego życia? Są momenty, w których też chcę iść do Jerozolimy. I zdaję sobie sprawę, że tam trzeba „chcieć” iść. Tam się ma do-pełnić i moje życie. Ale czasem… uciekam od tego miasta, uciekam od wysiłku, odpowiedzialności, od cierpienia, od krzyża… Do Jerozolimy wjeżdża się na osiołku pośród radosnych okrzyków: Hosanna, a wychodzi z drugiej strony miasta, z krzyżem na ramionach i okrzykami: Precz! Ukrzyżuj! Kto przy zdrowych zmysłach pchałby się w coś takiego?
Tylko że właśnie… tu zdrowe zmysły mają niewiele do powiedzenia, bo krzyż to poryw serca. Czy mam takie serce, które jest w stanie to wszystko wytrzymać? Serce, które tak kocha… Bo trzeba naprawdę kochać, by iść do Jerozolimy. Trzeba kochać, by nie porazić ogniem z nieba tych, którzy nie chcą mi dać gościny, kiedy idę przez Samarię mego życia, nieprzyjazną krainę, gdzie spotykam się z obcością i odrzuceniem. Nie dość, że ta Jerozolima, to jeszcze ci Samarytanie.
Czy aż tak bardzo kocham? Czy pójdę w tamtą stronę, wbrew wszystkiemu? Czy może skręcę gdzieś w bok, kalecząc siebie jeszcze bardziej i uciekając od swojej pełni…
Czy ja zmierzam do Jerozolimy? Czy jestem na rozdrożu ?