Bóg niemożliwego
Czyż człowiekowi stuletniemu może urodzić się syn… Rdz 17, 1. 9-10. 15-22
Skoro Abraham jest ojcem naszej wiary, to jestem do niego podobny. W nim odnajduję wiele moich postaw, które de facto wiary nie pokazują. Tak jak dzisiaj, kiedy wątpi on w obietnicę, którą daje mu Bóg. Śmieje się z tego i nie przyjmuje do wiadomości, że w tym, co po ludzku niemożliwe, co niepłodne, co już dawno spisane na straty – Bóg ma do powiedzenia ostatnie słowo.
Z tym mam właśnie czasem problem. Przecież wiem lepiej, że w tej czy tamtej sprawie nie da się już nic zrobić. I nie chodzi tu o sprawy zewnętrzne, ludzkie, czy urzędowe, które trzeba załatwiać i czasem rzeczywiście nie da się nic zrobić. Te sprawy nie są wyłączone spod Bożej ręki i Bóg zawsze może zainterweniować. Ale chodzi mi o to, kim jestem i jaki jestem. Nie zawsze wierzę, że Bóg może we mnie zmienić taką czy inną rzecz. Zachowuję się wtedy jak Abram, któremu wystarczy, by Bóg pobłogosławił Izmaela – syna, którego ma z niewolnicy, który był synem „kombinowania”, synem jego ludzkiego wymysłu by mieć chociaż coś, chociaż namiastkę tego, co po ludzku wydaje się już niemożliwe. On jakby „zabił” już swoje pragnienia, uciszył je w sobie, bo przecież to „niemożliwe”.
Bóg ostatnio wiele we mnie zmienia. I ja te zmiany zauważam. Bóg dotyka tych miejsc, które ja już spisałem na straty. Miejsc bolących, które uznałem za niemożliwe do naprawy. Jak trąd, którego po ludzku może nie dać się wyleczyć (Mt 8, 1 – 4). Mogę zaśmiać się wtedy Bogu w twarz, jak Abram i powiedzieć Mu, że wystarczy mi, by pobłogosławił to, co jest. Że niczego więcej nie oczekuję, że moje pragnienia przykroiłem już do rzeczywistości i „jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”.
Gdy tymczasem Bóg czeka na moment, w którym będzie mógł wypowiedzieć: Chcę, bądź oczyszczony. Chcę, niech Ci się stanie, jak pragniesz. Czy wystarczająco mocno pragnę? Czy to pragnienie naprawdę dotyka najgłębszych pokładów mego istnienia?
Trędowaty prosi Jezusa słowami: Jeśli chcesz… Zostawia Jezusowi wolność, choć ja nie zawsze tak robię. Czasem chcę Boga zmusić do tego, by mi coś dał lub dla mnie zrobił, bo jeśli nie… to się obrażę, to Mu nie uwierzę, odwrócę się od Niego, zostawię… A kimże ja jestem? Czy Bóg jest zależny od moich kaprysów? Bynajmniej. Lecz w tym „chcę” widzę coś więcej. Bo w „chcę” zawiera się też miłość. Słowa „jeśli chcesz” mogłyby by również brzmieć „jeśli kochasz…”. A to Bóg jest właśnie tym, który kocha nieskończenie. Jego miłość jest niezależna od moich kaprysów, mojego odwracania się od Niego, obrażania, grzeszenia. On kocha ciągle tak samo mocno.
To cudowny moment, kiedy moje „chcę” spotyka się z Bożym „chcę”. Wtedy w moim życiu dzieje się naprawdę wola Boża. Pocieszające jest to, że nawet gdy się zaśmieję Bogu w twarz, jak Abram, to Bóg i tak spełni swoją obietnicę. Bo On jest stały w miłości. On wierzy mi bardziej, niż ja Jemu. Być może oddali się ode mnie, jak to uczynił w scenie z Abramem, ale to nie oznacza, że mnie opuści. Dystans jest potrzebny, by wzrosła moja tęsknota za Nim oraz bym mógł jeszcze bardziej przyjrzeć się moim najgłębszym pragnieniom i naprawdę zapragnąć tego, czego pragnie Bóg. Bo On chce spełnić to, co najgłębiej we mnie siedzi. On chce dać życie tam, gdzie we mnie, w moim sercu ziemia spalona, niepłodna, trędowata…
„przyjrzeć się moim najgłębszym pragnieniom” – to jest wysiłek, praca.
Panie Jezu, proszę daj mi odwagę i pragnienie by iść głębiej….by nie żyć tylko na powierzchni.